Sławomir Cedzyński
Wystarczył byle pretekst, by do cel wkroczył oddziały z ochotą wymierzające ciosy bojowymi pałkami. Milicjanci mogli sobie na to pozwolić, jak sami oznajmili ofiarom: - Pieszczoty się skończyły. Mamy zezwolenie generała!
W drugą miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego w całej Polsce wyruszały demonstracje z poparciem dla Solidarności, by zderzyć się z uzbrojonymi w tarcze, hełmy i pałki oddziałami Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej. W tym dniu w Poznaniu na przystanku autobusowym zomowcy zakatowali na śmierć Wojciecha Ciesielskiego, jednego z manifestantów. Nazajutrz niedaleko torowiska znaleziono ciało innego demonstranta.
Milicja działała zgodnie z zasadą, jaką Wojciech Jaruzelski przedstawił na jednym z posiedzeń Biura Politycznego. Według niej Solidarność nie mogła być zlikwidowana, jak chcieli tego co bardziej krewcy towarzysze. - To nierealne. Chodzi nie o likwidację, a o to, żeby Solidarność była zupełnie inna i nie tak liczna, nie 10-milionowa. Dlatego ważne jest, ile teraz odejdzie z Solidarności. To szansa najbliższych tygodni do wykorzystania – stwierdził generał. By móc tę szansę wykorzystać, na początek trzeba było pozbyć się najbardziej lojalnych i ideowych przeciwników władzy. Perswazje w takich przypadkach nieczęsto przynosiły skutek, najprostszym sposobem był zatem terror.
„Czeka was jeszcze niespodzianka”
Zakład karny w Wierzchowie Pomorskim cieszył się złą sławą. Warunki dla internowanych były zgoła odmienne od tych, w jakich przebywał podczas swojego odosobnienia Lech Wałęsa. Ale też gorsze od innych obozów dla internowanych. Początkowo warunki były po prostu mocno zbliżone do więziennych, począwszy od zachowania klawiszy po jedzenie, nieraz nadające się jedynie do spuszczenia z wodą.
Czytaj też:
ZOMO bije milicjantów. Kulisy buntu w MO przeciw komunie
13 lutego 1982 w zakładzie dla internowanych w Wierzchowie Pomorskim początek dnia był zgodny z codzienną rutyną, choć jak pisał w swoim „Dzienniku z internowania” Tadeusz Dziechciowski, zdarzenia, do jakich później doszło, wbrew pozorom nie były spontaniczne. We wspomnieniach czytamy m.in.: „Leszek Dlouchy* powiedział mi dzisiaj, że cała akcja była z góry zaplanowana. W sobotę rano był ze skargą na skrócenie spaceru u por. Sikorskiego, zastępcy komenda i ten miał mu powiedzieć: Niech pan poczeka, czeka was dzisiaj jeszcze niespodzianka”.
Pretekstem do spełnienia tej obietnicy był jeden z licznych konfliktów, do jakich dochodziło między strażnikami zakładu a internowanymi. Kilka dni wcześniej po celach rozeszła się informacja, że w jednej z nich zatrzymani wydłubali podsłuch. Władze więzienia chciały odzyskać swoją „pluskwę”, przeszukali dokładnie cały pawilon, ale niczego nie znaleźli. Postanowili jednak ukarać tych, którzy najbardziej sprzeciwiali się takiemu traktowaniu. Do raportu tego dnia stanęli m.in. Bronisław Śliwiński i Jacek Figiel. Pierwszy z nich podpadł od razu, bo wezwany do komendanta usiadł na krześle i nie zamierzał z niego wstać. Drugi rano nie wyszedł na apel. Obaj za te przewinienia dostali 7 dni karceru.
Efekt był do przewidzenia, internowani głośno wyrazili swój sprzeciw. Gdy Śliwiński wychodził z celi odbyć karę, z cel zaczęły dochodzić gwizdy i łomot misek o drzwi i kraty.
Natychmiast sprowadzono posiłki. Funkcjonariusze w kaskach, uzbrojeni w pałki szturmowe i miotacze gazu łzawiącego, ruszyli do szturmu po celach. Widzący to internowani nie podejmowali czynnej walki. Miski, które przed chwilą służyły im do wyrażenia swojego niezadowolenia, teraz przydały się do jedynie do osłony przed ciosami rozkręcających się milicjantów.
Czytaj też:
Prześlij nam swoje wspomnienia ze stanu wojennego!
W szczecińskim Centrum Dialogu „Przełomy” Muzeum Narodowego utrwalono zeznania uczestników tych wydarzeń. - Jeden z kolegów schował głowę między szafkami, widziałem, jak milicjant, który uderzył tam pałką odłupał z szafki spory kawałek drewna - relacjonuje internowany wówczas Jan Tarnowski. - Inny zakrył sobie głowę miską, która po uderzeniu zrobiła się wklęsła. Najgorzej oberwał Julian Jóźwiakowski. Miał sztuczną zastawkę i badający go potem lekarz powiedział, że gdyby uderzenie poszło niżej, mogłoby to zakończyć się śmiercią.
Inny internowany, Henryk Jarząbek wspomina: - Gdy strażnicy wpadli do celi, wyglądali, jakby byli w amoku (…) Wyciągnęli nas celi, bili. Wrócili po innych, słyszałem, jak się nad nimi znęcają.
Koledzy Jarząbka wspominają, że ten nie miał na plecach ani centymetra białej skóry, tylko same ślady po razach.