Nazwy chorób krów, drobiu czy pszczół, które zwalcza się lekami produkowanymi przez Biowet Puławy, niewiele powiedzą laikowi. Firma znana jest jednak hodowcom nie tylko w Polsce, lecz także m.in. na Litwie, w Rosji, na Węgrzech czy w Hiszpanii, gdzie eksportuje swoje preparaty. Wśród konkurencji wyróżnia się czymś szczególnym: od 20 lat należy wyłącznie do swoich obecnych i byłych pracowników (udziałowcówjest dziś ok. 170). – Wiele razy większe firmy próbowały kupić Biowet, ale my na to nie pójdziemy – mówi „Do Rzeczy” prezes przedsiębiorstwa Mirosław Grzęda.
Kiepskie początki
Biowet to jedna z niewielu spółek pracowniczych w Polsce. To dziwne, bo w latach 90. XX w. sprzedaż (lub przekazanie) firm osobom w nich zatrudnionym była główną ścieżką prywatyzacyjną w naszym kraju. – Zdecydowano się na to, by zdobyć społeczną zgodę dla prywatyzacji, która była konieczna, byśmy przeszli transformację z socjalizmu do kapitalizmu. Razem z rodzinami były to ponad 2 mln osób bezpośrednio zainteresowanych tym, by otrzymać udziały w firmach – mówi „Do Rzeczy” ekonomista prof. Maciej Bałtowski z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Tak odpaństwowiono ok. 2 tys. zakładów, mało z nich odniosło jednak taki sukces jak Biowet. – Pracownicy wielu z nich chcieli realizować zyski od razu, tak by odzyskać zainwestowane w nie pieniądze. Wypłacali sobie wysokie dywidendy, zamiast inwestować. Przedsiębiorstwa te rzadko się rozwijały, po kilku latach popadały w tarapaty – mówi Bałtowski. W najlepszym wypadku część podległa „wtórnej prywatyzacji”, trafiając po kilku latach w ręce swoich menedżerów lub zewnętrznych inwestorów. W efekcie firm, które nadal należą do pracowników – takich jak producent podpasek Bella, Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych czy fabryka sprzętu okrętowego Mepromor – jest dziś bardzo mało.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.