Ślub w celi śmierci. NKWD-ziści granatami masakrowali więzionych Polaków

Ślub w celi śmierci. NKWD-ziści granatami masakrowali więzionych Polaków

Dodano: 
Łuck. Widok na basztę zamkową i Stare Miasto. Fot: NAC
Łuck. Widok na basztę zamkową i Stare Miasto. Fot: NAC
Moi rodzice cudem przeżyli sowiecką pacyfikację więzienia w Łucku. Wcześniej za kratami wzięli ślub.

Ewa Siemaszko

W naszej rodzinie przeżycia wojenne były zawsze częstym tematem w rozmowach rodziców, prowadzonych w obecności dzieci, na spotkaniach w szerszym rodzinnym gronie i w opowiadaniach nam przekazywanych. Nie baczyli na to, że są to wiadomości, które nie mogą wyjść poza mury domowego zacisza. Toteż już jako dziewczynka w szkole podstawowej wiele wiedziałam o przeszłości rodziców i nie przychodziło mi do głowy, by o tym opowiadać poza domem. Dopiero w końcu lat 70. rozmawiałam o sowieckich zbrodniach z osobami uznanymi za zaufane i godne tej wiedzy.

W 1991 r. latem pojechałam wraz z ojcem Władysławem Siemaszką na Wołyń. Byliśmy w Łucku. Zależało nam na wizji lokalnej więzienia NKWD, z którego oboje rodzice cudem ocaleli. 50 lat wcześniej, natychmiast po uderzeniu Niemiec na Związek Sowiecki, NKWD likwidowało więzienia zapełnione więźniami politycznymi, dokonując masowych egzekucji i pędząc więźniów w tzw. marszach śmierci na wschód. Dla Ojca było to coś w rodzaju pielgrzymki do miejsca wyjątkowego, które zaważyło na jego życiu. Ja natomiast chciałam zrobić dokumentację, którą mogłabym wykorzystać do wystawy o zbrodniach NKWD w czerwcu–lipcu 1941 r. Byłam dobrze przygotowana do tego wyjazdu, bo o łuckim więzieniu od lat słuchałam opowieści rodziców, zbierałam też informacje od kilku byłych więźniów.

Śladem masakry

Oboje rodzice byli zaangażowani w konspirację od września 1939 r. Mama Janina wstąpiła do ZWZ w styczniu 1940 r., co poprzedzała praca w Pogotowiu Harcerek Chorągwi Wołyńskiej we Włodzimierzu Wołyńskim we wrześniu 1939 r. Była to opieka nad uchodźcami i rannymi żołnierzami, a później pomoc uchodźcom i żołnierzom zagrożonym aresztowaniem przez Sowietów (ukrywanie ich, leczenie i przygotowywanie do ucieczki pod okupację niemiecką). Ojciec, mieszkaniec wsi Werba pod Włodzimierzem Wołyńskim, w pierwszych miesiącach 1939 r. zajmował się osobami zagrożonymi, organizując im nielegalne przekroczenie granicy na Bugu, nadto prowadził nasłuch audycji radiowych nadawanych przez rząd polski w Paryżu i rozpowszechniał w środowisku polskim zdobyte informacje, a także komentarze podtrzymujące na duchu. W 1939 r. ta działalność odbywała się w ramach samorzutnie zawiązanych grup zaufanych osób, które za pośrednictwem emisariuszy z Warszawy włączane były do konspiracji Służby Zwycięstwu Polski. Od grudnia 1939 r. ojciec prowadził wywiad wojskowy i zbierał informacje o systemie sowieckich represji wobec ludności polskiej. W styczniu 1940 r. oboje rodzice, ale oddzielnie, zostali zaprzysiężeni w ramach utworzonego okręgu wołyńskiego Związku Walki Zbrojnej. Kilka miesięcy później NKWD, rozpracowując stopniowo polskie podziemie, aresztowało większość członków konspiracji i doprowadziło do prawie całkowitego zaniku ZWZ na Wołyniu. Mama została aresztowana w kwietniu, a ojciec w maju 1940 r. Oboje zostali wywiezieni do więzienia w Łucku, które znajdowało się koło katedry i zamku Lubarta, w gmachu klasztoru ss. Brygidek, służącym temu celowi od lat 60. XIX w., kiedy to władze carskie skasowały zakon. Było więzieniem pod zaborem rosyjskim, w II Rzeczypospolitej, pod okupacją sowiecką i niemiecką.

Janina i Władysław Siemaszkowie

Dotarliśmy do byłego więzienia bez pytania o drogę – ojciec prowadził pewnie, zapamiętawszy otoczenie z chwil opuszczania tego miejsca 26 czerwca 1941 r. Nie było muru oddzielającego kiedyś więzienie od uliczki. Najpierw obeszliśmy z trzech stron gmach, który był postawiony na planie nieforemnej litery T z odnogą od pionowej belki. Ojciec opowiadał, co gdzie się działo w ostatnich dniach okupacji sowieckiej. Zmienił się wygląd zewnętrzny jednej strony więzienia, gdzie na parterze znajdowały się jakieś warsztaty, przed nimi podwórko (w 1941 r. plac spacerowy dla więźniów) częściowo zajęte przez samochody – to tam 23 czerwca 1941 r. NKWD-ziści, rzucając granatami i strzelając z karabinów maszynowych, masakrowali wyprowadzonych z cel, głównie Polaków. W tym miejscu ojca nie trafiły kule i granaty – był zasłonięty metalowym kotłem do roznoszenia zupy, za który pociągnął go współwięzień ks. Stanisław Kobyłecki, członek włodzimierskiej konspiracji, też ocalały. Do tego dziedzińca przylegała odnoga głównego korpusu gmachu, w której w okresie międzywojennym była więzienna kaplica i w której po masakrze NKWD-ziści zamknęli nielicznych niedobitków. Szkicowałam układ budynków.

Z drugiej strony gmachu było wejście do szkoły muzycznej i duży dziedziniec, na którym w ten sam sposób, co na poprzednim, NKWD dokonało egzekucji więźniów Ukraińców. Weszliśmy zdecydowanie do szkoły, mijając ospałego dozorcę, którego pozdrowiłam po rosyjsku. Budynek był prawie pusty, tylko w dwóch pomieszczeniach sekretariatu szkoły było kilka rozprawiających żywo osób, co stwierdziwszy, szybko oddaliliśmy się, a ja zabrałam się do rysowania planu więzienia, ojciec zaś objaśniał przeznaczenie rozpoznawanych pomieszczeń, gdzie przebywał, którędy szedł na egzekucję. W pewnym momencie zostaliśmy zauważeni i z sekretariatu wymaszerowała energiczna pani, pytając, co robimy. Powiedziałam bez zająknięcia, że jesteśmy historykami sztuki i rozpoznajemy architekturę tego budynku, co zostało zaakceptowane i pani wróciła do swoich zajęć.

Czytaj też:
„Ruskie jadą!”. Największa zbrodnia na Polakach po II wojnie światowej

Poszliśmy do krótkiego skrzydła budynku prostopadłego do głównej części, do którego wejście było z dużego dziedzińca. W 1941 r. w tej części siedziały tylko kobiety. Ojciec pokazał, gdzie znajdowała się mama, gdy dokonywana była masakra. Kobiety, z wyjątkiem kilku, ocalały i nie wiadomo, jak byłyby potraktowane przez NKWD, gdyby nie „wyzwolenie” więzienia przez Niemców. Siedziała w celi, której okna wychodziły na dziedziniec, gdzie rozstrzeliwani byli głównie Ukraińcy. Odgłosy strzelaniny zmieszane z krzykami i jękami były tam słyszane. Stojąc w wąskim korytarzu przed wejściem do celi, rozpamiętywałam scenę, którą mi opowiadała. Podczas masakry do celi wszedł osmolony NKWD-zista ze strasznym wyrazem twarzy i spytał mamę, czy teraz nie boi się śmierci, na co odpowiedziała, że śmierć nie kończy życia. Machnął z wściekłością czymś, co miał w ręce (rewolwer?), i wyszedł. Już miała z nim wcześniej do czynienia.

Stojąc przed oddziałem kobiecym, patrzyliśmy na miejsca masowych mogił. Po masakrach 23 czerwca po obu stronach budynku oraz egzekucjach części ocalałych więźniów nocą z 23 na 24 czerwca NKWD-ziści przystąpili do porządkowania terenu więzienia. Pozostawieni jeszcze przy życiu więźniowie, w tym ojciec, musieli 24 czerwca przenosić zwłoki na duży dziedziniec, gdzie już były wykopane duże głębokie doły, do których trzeba je było wrzucać. We czterech ściągali na kocu po jednej ofierze, ledwo dając radę z wyczerpania psychicznego i braku posiłków od 22 czerwca, a do tego panował upał. Zwłoki znajdowały się nie tylko na podwórkach, lecz także w celach i na korytarzach. Były w różnym stanie – poszarpane granatami, niekompletne, porozrzucane były oderwane fragmenty ciał. Warstwy zwłok (około 2 tys. ofiar) NKWD-ziści przesypywali wapnem, a po zapełnieniu dołów więźniowie zasypywali je ziemią. Trwało to cały dzień.

Artykuł został opublikowany w 7/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.