Zabijał, gdy żona rodziła. Ostatnie egzekucje w PRL
  • Marcin BartnickiAutor:Marcin Bartnicki

Zabijał, gdy żona rodziła. Ostatnie egzekucje w PRL

Dodano: 
Więzienie. Zdj. ilustracyjne
Więzienie. Zdj. ilustracyjne Źródło: PAP / Jacek Bednarczyk
Sposób uśmiercania był wstrząsający nawet dla przyzwyczajonych do brutalności więziennych strażników.

Idący na śmierć spędzali ostatnie chwile życia w obskurnej celi. Jej drzwi otwierają się ok. godz. 17.50. Strażnik informuje jednego z więźniów, że ma widzenie. Dwaj funkcjonariusze skuwają osadzonemu ręce z tyłu i prowadzą przez więzienny korytarz. Asystuje im trzech strażników. Cała grupa idzie spokojnie, w milczeniu.

Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że na skazanego nie czeka żaden gość. Są za to: naczelnik więzienia, dwóch prokuratorów, lekarz i ksiądz. Pod więźniem uginają się nogi. Już wie, co się zaraz stanie. Śmierć jest nieuchronna i nastąpi już za chwilę. Czuje się sparaliżowany, nie może nic zrobić. Nie opada na ziemię tylko dlatego, że trzymają go strażnicy.

Z dokumentu odczytanego przez prokuratora więzień dowiaduje się, że Rada Państwa zdecydowała, iż nie zostanie ułaskawiony i za chwilę kat wykona na nim wyrok śmierci.

Przestępca słyszy, że może porozmawiać z duchownym i ma prawo do ostatniego życzenia. Klęka. Strażnicy odsuwają się i więzień przez chwilę rozmawia z księdzem. Ostatnim życzeniem jest alkohol, ale regulamin zabrania spełnienia takiej prośby. Skazany prosi o papierosa. Wszyscy muszą cierpliwie poczekać, aż dopali do końca. Ostatnie słowa: błaganie o litość.

Strażnicy trzymają mocno szarpiącego się więźnia i zakładają mu czarną opaskę na oczy. Otwierają drzwi, które wcześniej nie były widoczne. Ukryty pokój ma ok. 20 mkw. Podłoga jest czarna, a ściany pomalowane są na biało. W pomieszczeniu czeka już dwóch katów. Mają czarne garnitury i krawaty, białe koszule i białe skórzane rękawiczki. Ich twarze są zasłonięte.

Więzień jest ustawiany na środku pokoju, a następnie obracany twarzą do nadzorujących egzekucję. Kat zakłada skazanemu pętlę na szyję i reguluje długość sznura. Strażnicy odwracają wzrok. Kat pociąga dźwignię, która uruchamia znajdującą się pod nogami przestępcy zapadnię. W niemal półmetrowym wgłębieniu znajduje się metalowy pojemnik na płyny fizjologiczne. Pod wpływem ciężaru ciała pęka rdzeń kręgowy. Śmierć następuje błyskawicznie. Ostatni etap egzekucji – od założenia pętli do śmierci – trwa kilka lub kilkanaście sekund. Lekarz nie czeka regulaminowych 20 min, po 10 min potwierdza zgon.

Szubienica. Zdjęcie ilustracyjne.

W podobny sposób w latach 1956–1988 w PRL uśmiercono 321 skazanych na najwyższy wymiar kary. W przypadku żołnierzy wykonanie kary wyglądało nieco inaczej. Byli rozstrzeliwani przez pluton egzekucyjny. Szubienica przeznaczona była dla cywili.

Świadkowie śmierci

Nie wszystkie egzekucje przebiegały oczywiście w taki sposób. Niektórzy więźniowie od początku byli agresywni i wykonanie wyroku było poprzedzone regularną bójką ze strażnikami. Niektórym nerwy puszczały dopiero na końcu, inni przez cały czas zachowywali się z godnością. Los skazanych na śmierć był jednak przesądzony. Egzekucja była zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. Na tym etapie nie było już mowy o ucieczce.

Aby procedura uśmiercania przebiegała spokojnie, więźniów wyprowadzano z celi pod pretekstem np. widzenia lub wezwania od lekarza. Jeśli skazany zorientował się, że jest prowadzony na śmierć, strażnicy zanosili go siłą.

W 2004 r. Wojciech Knap przytaczał na łamach „Rzeczpospolitej″ relację naczelnika więzienia, który nadzorował egzekucje. Twierdził, że scenariusz był rozpisany co do minuty. – Nigdy nie wracałem do gabinetu wcześniej niż o godz. 18.27 i nigdy później niż o godz. 18.35 – wyjaśniał.

Wykonanie egzekucji mogło być opóźnione przez ostatnie życzenie skazanego. Jego realizacja nie mogła jednak trwać dłużej niż godzinę. Życzenie nie mogło też naruszać zasad moralności i powagi sytuacji. Alkohol był wykluczony, ponieważ więzień w czasie egzekucji nie mógł być w stanie ograniczonej poczytalności. W grę wchodziły tylko środki uspokajające. Rozmowa z księdzem również była opcjonalna.

Śmierć robiła wrażenie nawet na obytych z przemocą strażnikach. Wsparcia psychologicznego nie było. Jedyną formą terapii było wspólne picie wódki. Nie wszyscy wytrzymywali presję, stąd obecność dwóch prokuratorów przy niektórych egzekucjach. Gdyby jeden z nich zemdlał, drugi mógł nadzorować wykonanie kary. Przy powieszeniu nie mogło być rodziny skazanego. Na egzekucję miał prawo przyjść adwokat, jednak nie każdy decydował się na oglądanie śmierci człowieka, którego bronił.

Czytaj też:
Esbecy zabili 16-latka, bo ujawnił wstrząsającą prawdę

W PRL wykonywanie wyroków śmierci powierzano dwóm katom. Nie byli etatowymi egzekutorami. Mieli normalną pracę w służbie więziennej, a zawodowe pozbawianie życia było dla nich dodatkowym zajęciem. Ich tożsamość była znana niewielkiej grupie ludzi, a o drugim, ukrywanym zawodzie nie wiedziała nawet najbliższa rodzina. Za każdą egzekucję otrzymywali dodatkowe, niewielkie wynagrodzenie.

Takie zlecenia dostawali zwykle kilka razy w roku. Najwięcej egzekucji wykonano w 1973 r. Uśmiercono wtedy 27 osób, najmniej – dwie osoby – powieszono w 1982 r. Kaci przyjeżdżali do jednego z sześciu miast, w których wykonywano wyroki: Warszawy, Krakowa, Gdańska, Wrocławia, Poznania i Łodzi. Miejsca egzekucji mogły różnić się szczegółami, procedura była jednak podobna. Przepisy regulowały nawet precyzyjnie strój kata, włącznie z kolorem skarpetek, które miały być czarne. Nie zawsze jednak trzymano się ściśle tych regulacji.

Wyrwałem chwasta

Od 1945 do 1956 r. w Polsce wykonano co najmniej 3,5 tys. egzekucji. Zadawanie śmierci w majestacie komunistycznego prawa było w tym czasie powszechne i często niejawne, dlatego nawet dziś trudno wskazać precyzyjną liczbę wykonanych wyroków. Na karę śmierci skazywano wówczas zarówno więźniów politycznych (narodowych bohaterów, takich jak rtm. Witold Pilecki i gen. August Fieldorf „Nil″), jak i zwykłych przestępców i niemieckich zbrodniarzy wojennych. Do 1950 r. niektóre egzekucje wykonywano publicznie.

Po 1956 r. zdecydowaną większość wyroków śmierci wykonano na kryminalistach. Wydawano też wyroki za szpiegostwo, jednak najczęściej skazanymi byli mordercy, których zbrodnie wstrząsnęły społeczeństwem, a procesy relacjonowano w mediach. Sprawy stały się głośne również dzięki filmom inspirowanym prawdziwymi wydarzeniami.

Tak było w przypadku 23-letniego Waldemara Krakosa i 28-letniego Wiktora Matuszewskiego, którzy w nocy z 31 grudnia 1982 r. na 1 stycznia 1983 r. zamordowali taksówkarza. Dokonali zbrodni, aby zdobyć pieniądze potrzebne na sylwestrową wódkę.

Prokurator domagał się wymierzenia mordercom kary śmierci. W czasie stanu wojennego wydanie takiego wyroku wymagało jednomyślności całego składu orzekającego. Po wielogodzinnej naradzie jedynym sędzią, który się wyłamał, był Lech Paprzycki. W obowiązującym wówczas Kodeksie karnym z 1969 r. (wszedł w życie 1 stycznia 1970 r.) nie było dożywocia, zasądzono więc drugi najwyższy wymiar kary. Zamiast stryczka przestępców skazano na 25 lat więzienia. Gazety i telewizja były oburzone zbyt łagodnym wyrokiem. Oczekiwana przez społeczeństwo surowa kara miała przyczynić się do poprawienia wizerunku rządu, zdruzgotanego po wprowadzeniu stanu wojennego.

Artykuł został opublikowany w 7/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.