Gdy my zabieramy głos w dyskusji na temat stanu demokracji, jest to bezinteresowny głos obywatelski” – głosi lewicowo-liberalny salon medialny. Gdy czynią to publicyści prawicowi, wysługują się jedynie partii opozycyjnej i kierują nimi tylko najniższe intencje. Ta zakłamana zasada głoszona jest od 25 lat z żelazną konsekwencją. Nigdy za mało przypominania tej metody dyskredytowania adwersarzy.
Histeria, jaka wybuchła po zgodzie Pawła Lisickiego i mojej na wejście do komitetu honorowego Marszu w Obronie Demokracji i Wolności Mediów, spełniała wszelkie standardy obowiązujące przy ulicy Czerskiej. Marsz, który był wspólną inicjatywą PiS, klubów „Gazety Polskiej” i grup obywatelskich, ochrzczono „partyjnym spędem”. Dominika Wielowieyska, komentatorka „Gazety Wyborczej”, ogłosiła w felietonie: „Idą z PiS-em, bo liczą na frukty, gdy Kaczyński zdobędzie władzę”. Wtórował jej Tomasz Lis: „Przytulają się do Kaczyńskiego – talentem daleko nie zajadą. Jak PiS dostanie władzę, może zostaną dyrektorami”. (…)