Romantyzm i pragmatyzm
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Romantyzm i pragmatyzm

Dodano: 
Petro Poroszenko (b. prezydent Ukrainy) i Andrzej Duda (prezydent RP)
Petro Poroszenko (b. prezydent Ukrainy) i Andrzej Duda (prezydent RP)Źródło:PAP / Jacek Turczyk
Od ściany do ściany – tak można byłoby najkrócej i, obawiam się, najtrafniej określić polską politykę wobec Ukrainy.

Rzeczywiście, jeszcze niedawno trudno było sobie wyobrazić, że polski minister spraw zagranicznych potwierdzi istnienie listy Ukraińców, którzy nie zostaną wpuszczeni do Polski ze względu na swoje antypolskie działania (na tej liście jest prawdopodobnie m.in. szef ukraińskiego IPN). Podobnie trudno było przewidzieć, że pod znakiem zapytania stanie wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie. Równie szokująco dla Polaków muszą brzmieć z kolei wypowiedzi tych ukraińskich polityków, którzy mówią, że obecnie Warszawa traktuje ich gorzej niż Moskwa. Co się stało?

Polska polityka wobec Kijowa od początku, kiedy to doszło do masowych demonstracji na Majdanie w Kijowie, była – sądzę – swoistą mieszaniną sentymentów, romantycznych uniesień oraz faktycznej słabości. Polskie elity – zarówno te rządzące, jak i opozycyjne – bezdyskusyjnie uznały, że w każdej formie niepodległość Ukrainy jest tożsama ze wzrostem bezpieczeństwa Polski. Skoro głównym zagrożeniem dla polskiej państwowości był rozwijający się rosyjski imperializm, to pojawienie się buforu w postaci Ukrainy wydawało się korzystne. Samo to założenie było co do zasady słuszne, jednak problemem była bezwarunkowość poparcia. Tak jakbyśmy zapomnieli, że polityka zagraniczna zawsze jest grą sił i bezwzględne poparcie dla kogokolwiek nigdy niemal nie popłaca. Nie ma wiecznych wrogów i stałych przyjaciół.

Zamiast zatem domagać się od samego początku od władz Ukrainy jasnego i wyraźnego potępienia tendencji nacjonalistycznych, zamiast uczynienia z tego – zerwania z wychwalaniem UPA i kultem Stepana Bandery – podstawowego warunku poparcia dla rządu w Kijowie, Polska postąpiła odwrotnie. Uznano, że nie godzi się domagać spełnienia takich warunków od państwa zagrożonego agresją Rosji. Doniesienia o negatywnych faktach były zatem albo lekceważone, albo – jeszcze gorzej – posłańcy niewygodnych wieści traktowani byli jak wrogowie. Ściślej – jak ruscy agenci, którzy niepotrzebnie i niesłusznie niszczą wielki projekt pojednania.

Popierając w ciemno i bezwarunkowo nowe władze Ukrainy, Polska od samego początku odebrała sobie wszystkie instrumenty nacisku, którymi można byłoby się posłużyć, gdyby rozwój sytuacji na Ukrainie podążył, jak to się właśnie dzieje, w niewłaściwym, z naszego punktu widzenia, kierunku. Zamiast zabezpieczyć się na wypadek konfliktu, uznano, że podobnie jak polska miłość do Ukrainy, tak ukraińska do Polski musi być równie mocna i stała. Dominowała retoryka romantyczna i sentymentalna. Jak można się czegokolwiek domagać od państwa, które walczy o niepodległość? Jak można stawiać jakiekolwiek warunki naszemu największemu sprzymierzeńcowi? Jak można zastanawiać się nad pomocą dla kogoś, kto rzekomo w naszym imieniu powstrzymuje maszerujące już ku Polsce kolumny Putina?

Żeby jedno państwo mogło wywierać skuteczny wpływ na drugie, albo musi mieć znaczących sojuszników zewnętrznych, albo istotną i liczną wewnętrzną grupę przyjaciół w tym drugim państwie. W stosunku do Ukrainy wydaje się, że o tym zapomniano. O ile trudno było – i jest – sobie wyobrazić porozumienie z Rosją, państwem dokonującym agresji na Ukrainę, o tyle czy należało za każdym razem i tak jednoznacznie głosić, że cała racja jest wyłącznie po stronie Kijowa? I czy warto było za każdym razem deklarować, że Rosja jest takim samym zagrożeniem dla Warszawy jak dla Kijowa? To Ukraińcy powinni byli zabiegać o polskie poparcie, to im powinno zależeć na polskich deklaracjach, te zaś powinny zawsze uwzględniać przede wszystkim interes Polski, także mieszkającej na Ukrainie polskiej mniejszości. Poparcie musi mieć zawsze swoją cenę, tyle że w relacjach z Kijowem polskie elity nie potrafiły jej wyznaczyć.

Nie wiadomo też, dlaczego Warszawa w tak niewielkim stopniu, a być może w ogóle, nie zadbała o budowanie swoich wpływów już na samej Ukrainie. Hasłom i deklaracjom o poparciu nie towarzyszyły czyny. Nie potrafiono używać tego, co w tak doskonałym stopniu praktykowali w Polsce Niemcy w latach 80. i 90., czyli miękkich form wpływu na ukraińską opinię publiczną. Brak polskich instytutów kulturalnych, polskich fundacji, polskiej wyraźnej obecności sprawił, że tym łatwiej było budować nową ukraińską tożsamość bez uwzględnienia naszej wrażliwości historycznej. Nie udało się stworzyć, krótko mówiąc, wystarczająco silnej polskiej partii na Ukrainie.

To tym bardziej uderzające, że Polska wciąż cieszy się ogromną sympatią Ukraińców. Dla wielu z nich jesteśmy państwem sukcesu. Być może to ostatni moment, żeby te nastroje wykorzystać politycznie. Ostatnia chwila, żeby dotrzeć do tych Ukraińców, którzy rozumieją, że budowanie własnej niepodległości w oparciu o UPA czy Banderę to droga na manowce. Żeby to osiągnąć, trzeba jednak znacznie więcej pragmatyzmu i realizmu, niż do tej pory pokazali polscy politycy.

Artykuł został opublikowany w 47/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także