Jak zrobić premiera. Operacja „Kopacz”

Jak zrobić premiera. Operacja „Kopacz”

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Operacja „Kopacz” ruszyła zaraz po niefortunnej prezentacji rządu na Politechnice Warszawskiej. Czasu było mało, roboty po uszy. Efekt okazał się całkiem niezły, a w porównaniu z występem na Politechnice – wręcz spektakularny. Co się zatem wydarzyło w ciągu tych 14 dni? W najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” – jak zrobić premiera, czyli marketingowe kulisy Kancelarii Premiera.

Ponadto w nowym „Do Rzeczy”: dlaczego nadzieje na klęskę nowej premier mogą okazać się płonne, z czego kandydat PiS na prezydent stolicy chce sfinansować darmową komunikację, czy prezydent Warszawy wściekła się, że nie została premierem, jak lewica próbuje obalić kolejne tabu oraz ile nas kosztuje emigracja młodych, zdolnych, wykształconych…

Całkowita ruina – w takim stanie była Ewa Kopacz po nieudanej pierwszej prezentacji swojego rządu na Politechnice Warszawskiej. Trzeba było szybko coś zrobić. Natychmiast. Pierwsza myśl? Ewa Kopacz musi na jakiś czas zniknąć. Nikt nie musiał jej do tego namawiać, bo nie miała ochoty na publiczne występy. Do tego stopnia, że trzeba było ją bardzo przekonywać, by w ogóle zechciała się spotkać z siatkarzami, którzy zdobyli tytuł mistrzów świata. Odwołano też dwie konwencje PO: w Katowicach i Białymstoku. Trzeba było sięgnąć po specjalistów. Pierwszy w kolejce stał Michał Kamiński, były spin doktor PiS, który od dawna kręci się przy PO. O ile jednak do niego pani premier nie do końca była przekonana, o tyle jej zaufaniem cieszy się Sławomir Nowak. Podobno to właśnie on stoi za zmianą stylu ubierania premier. W gronie osób, które pracują nad „nową lepszą Kopacz”, jest też Adam Piechowicz, który współpracował z byłą marszałek w Sejmie, a wcześniej doradzał między innymi Markowi Borowskiemu i Bartoszowi Arłukowiczowi. To oni wzięli Kopacz w obroty. Musieli stworzyć z niej lidera w sytuacji, gdy była w całkowitej rozsypce. To plan rozpisany na wiele tygodni. O kulisach operacji „Kopacz” w „Do Rzeczy” piszą Kamila Baranowska i Wojciech Wybranowski.

Politycy opozycji, którzy mają nadzieję, że Ewa Kopacz błyskawicznie się skompromituje w oczach wyborców, mogą się przeliczyć – pisze z kolei Piotr Gociek. Jego zdaniem, o tym, jakie długoterminowe efekty przyniesie operacja wymiany Donalda Tuska na Ewę Kopacz, dowiemy się w przyszłym roku, przy okazji wyborów parlamentarnych. Krótkoterminowe efekty już widać: prorządowe media wpadły w ekstazę, sondaże znów wskazują przewagę PO nad PiS (lub remis), ale co najważniejsze dla sztabowców Platformy, udało się także wprawić głównego przeciwnika w stan oszołomienia połączony z lekkim zidioceniem. (…) bo jak inaczej tłumaczyć erupcję hurraoptymistycznych deklaracji, wedle których nowa premier to przeciwnik tak słaby i skompromitowany, że właściwie zaraz sama potknie się o własne nogi – pyta retorycznie publicysta „Do Rzeczy”, wyliczając potencjalne zagrożenia czekające na Ewę Kopacz. Mam dla polityków i wyborców PiS złą wiadomość: wszystko to może być prawdą, ale wcale nie oznacza, że rząd Kopacz poniesie sromotną klęskę, a PO przerżnie wybory. Cytując klasyka z kabaretu Pod Egidą Jana Pietrzaka (skecz ze złotych lat 1980–1981): „A od kiedy to skompromitowani nie grają”? I dodam od siebie – od kiedy to bycie cymbałem, żółtodziobem, aferzystą, cwaniakiem lub cynikiem oznacza automatycznie, że jest się w polityce na straconej pozycji? Jeśli tak uważacie, to w takim razie oglądaliśmy w życiu i komentowaliśmy jakieś dwie różne polityki – dodaje Gociek. Cały komentarz – w nowym „Do Rzeczy”.  

Pierwszym wyzwaniem nowej premier niewątpliwie jest kampania samorządowa. Wybory już za miesiąc, a na łamach „Do Rzeczy” Piotr Gursztyn rozmawia z Jackiem Sasinem, kandydatem Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta Warszawy. Czy PiS oddał Warszawę walkowerem? W żadnym wypadku. (…) Zdajemy sobie sprawę, że batalia wyborcza jest tu trudna. Nie dlatego, że skala poparcia dla PO jest tu relatywnie wyższa niż w innych częściach kraju, ale dlatego, że trudna jest batalia z panią prezydent, która urzęduje od ośmiu lat, ma za sobą aparat nie tylko samorządu, ale także państwa. W tym sensie to walka nierówna – mówi kandydat. Próbę „przekupienia warszawiaków obietnicą bezpłatnej komunikacji miejskiej” nazywa czystym biznesem. Budżet Warszawy składa się w dużej części z podatków płaconych przez mieszkańców stolicy. Warszawiacy, kupując dziś bilety komunikacji, płacą jakby drugi raz, bo wcześniej zapłacili podatki. Władze Warszawy, mówiąc oficjalnie, że dopłacają do komunikacji 60–70 proc., kłamią o tyle, że nie dokładają tej sumy z własnej kieszeni. To pieniądze, które warszawiacy wnieśli jako podatki. Tymczasem Warszawa ma zupełnie niewykorzystany rezerwuar dodatkowych wpływów budżetowych. Chodzi o podatki mieszkańców, którzy nie płacą ich w stolicy – twierdzi kandydat PiS na prezydenta Warszawy, powołując się m.in. na przykład Tallina. Rozmowa z Jackiem Sasinem – w nowym „Do Rzeczy”.

Na łamach „Do Rzeczy” także sylwetka obecnej prezydent stolicy. Do wyborów samorządowych już blisko, więc Hanna Gronkiewicz-Waltz otwiera zamknięte od lat arterie, testuje nową linię metra w towarzystwie dziennikarzy. Cóż zrobić, skoro akurat przed wyborami firmy budowlane skończyły prace. Do listopada nie da się uniknąć spotkań z elektoratem, co na pierwszy rzut oka nie sprawia pani prezydent specjalnej przyjemności. Czas kampanii jest trudny i może być powodem pewnego znużenia, ale Hanna Gronkiewicz-Waltz ma bardzo dobry kontakt z ludźmi, nigdy nie zauważyłam, by ją to nudziło – twierdzi Joanna Fabisiak, posłanka PO, wieloletnia koleżanka prezydent Warszawy. Z kolei wiele znających Gronkiewicz-Waltz osób wskazuje, że ma ona duże ambicje i prezydentura w Warszawie to dla niej za mało. Po sejmowych korytarzach krąży plotka, że pani prezydent wściekła się, gdy to Ewa Kopacz została nominowana na stanowisko premiera. Pani prezydent tych plotek nie komentuje. Więcej o prezydent Warszawy i meandrach jej politycznej kariery – w nowym „Do Rzeczy”.

W „Do Rzeczy” również o tym, że lewicowcy – i nie ma co ukrywać – nie tylko polscy, od kiedy przestali zajmować się burzeniem ekonomicznych fundamentów społeczeństwa, poświęcili się nowej pasji, jaką jest łamanie kulturowych i moralnych tabu. Tabuny profesorów (szczególnie tych od gender, queer czy porn studies, a niekiedy także filozofów) z uporem godnym lepszej sprawy zajmują się przekonywaniem, że przyjmowane powszechnie normy moralne, szczególnie te odnoszące się do dziedziny seksualnej czy szerzej rodzinnej, są tylko tabu, o których trzeba dyskutować, a w odpowiednim momencie odrzucić je w imię „nieheteronormatywnych wartości” czy walki z „patriarchalnym”, „szowinistycznym gatunkowo” czy wprost „religijnym” modelem świata – pisze w „Do Rzeczy” Tomasz P. Terlikowski. I dodaje, że ostatnio walka z moralnymi tabu wkroczyła – także w Polsce – w nową fazę. Lewica nie promuje już tylko wolnych związków (bo przecież, jak wiadomo, przekonanie, że „papierek” czy sakrament są do czegoś kochającym się ludziom potrzebne, to kulturowe tabu, które udało się już przełamać), relacji homoerotycznych (bo już jest jasne, że dwóch panów może się kochać dokładnie tak samo jak pan z panią, a do tego nie potrzebują antykoncepcji) ani nawet transpłciowości, ale relacje, które w każdej niemal kulturze (z nielicznymi wyjątkami) uchodzą za patologiczne i głęboko niemoralne. Tym razem padło więc na kazirodztwo. Więcej – w nowym „Do Rzeczy”.

Na łamach „Do Rzeczy” także o tym, ile Polska traci na emigracji młodych. Według danych GUS z 2013 r. z Polski wyemigrowało 2 196 000 osób. Jeśli założymy, że każdy z emigrantów ma średnie wykształcenie, to łatwo przeliczyć, jaką kwotą biedna Polska zasiliła najbogatsze kraje Unii Europejskiej. Według raportu OECD rok edukacji w Polsce kosztuje średnio 9 tys. dolarów (około 30 tys. zł), co oznacza, że wykształcenie osoby kończącej szkołę średnią kosztuje 110 tysięcy dolarów (ponad 364 tys. zł). Stosując więc ten prosty schemat obliczeń, ogółem wykształcenie emigrantów kosztowało Polskę 242 miliardy 438 milionów 400 tysięcy dolarów (czyli ponad 800 mld zł). Jeśli weźmiemy pod uwagę to, że tegoroczny budżet wynosi 324 637 369 zł, to oznaczałoby, że wytransferowaliśmy do bogatszych państw niemal trzy roczne budżety naszego kraju. Zniknięcie takiej rzeszy emigrantów to dla państwa strata z tytułu samych podatków w wysokości 3 294 000 000 000 zł. Tak! Blisko 3 bln 300 mld zł! Wystarczyłoby na zasypanie dziury w ZUS, uzbrojenie po zęby kilkusettysięcznej armii czy wykształcenie kilku zastępów noblistów. Nie mówiąc już o tym, że moglibyśmy pokryć siecią dróg ekspresowych całą Polskę bez oglądania się na unijne dotacje – pisze w „Do Rzeczy” Mariusz Staniszewski. Więcej o kosztach emigracji – w najnowszym wydaniu tygodnika.
 
Nowy numer „Do Rzeczy” w sprzedaży od poniedziałku, 13 października 2014. E-wydanie będzie dostępne u dystrybutorów prasy elektronicznej.

Całość recenzji dostępna jest w 42/2014 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także