• Marcin WolskiAutor:Marcin Wolski

Szkoła marzeń

Dodano: 
Przewodniczący ZNP Sławomir Broniarz
Przewodniczący ZNP Sławomir Broniarz Źródło: PAP / Tomasz Gzell

W trakcie trwającej i rozpalającej umysły dyskusji na temat polskiej szkoły mówi się o wszystkim: o pieniądzach, programach itp. Milczy się natomiast o jednej sprawie, fundamentalnej, a mianowicie: Po co w ogóle jest szkoła? Polska praktyka, wyrosła z czworakowych marzeń wzbogaconych postępowymi trendami z Zachodu, sprowadza się do zapewnienia wszystkim obywatelom komfortu wykształcenia, najlepiej wyższego. Niezależnie od rzeczywistych potrzeb, a – co gorsza – możliwości.

Tymczasem, jak łatwo policzyć, w społeczeństwie nie potrzeba wyłącznie magistrów i doktorów PR oraz marketingu. Potrzebni są wykwalifikowani oraz dobrze opłaceni rzemieślnicy: piekarze i budowlańcy, kelnerki i portierki. Palacze i sprzątacze (lepiej mieć własnych niż importowanych z Orientu). Całkiem niedawno mój szwajcarski siostrzeniec poinformował mnie, że w jego arcybogatym kraju istnieje zapotrzebowanie na 10 proc. ludzi z wyższym wykształceniem, studia są pierońsko trudne, ale na absolwentów zawsze czeka praca i płaca, o jakiej nie może marzyć ktoś, kto nie może przebrnąć podstawówki. U nas przebrnąć musieli wszyscy.

Jeszcze za mego dzieciństwa zdarzali się osobnicy repetujący jedną klasę po trzykroć, którym w czwartej podstawowej puszczały się wąsy. Jednak dopóki nie nauczyłeś się tabliczki mnożenia czy biegłego czytania, dopóty ani kroku dalej! Po staroświecku pojmuję szkołę jako kuźnię kadr dla społeczeństwa. Kadr, w których jakość jest ważniejsza od ilości. Po co wspólnocie rzesza bezrobotnych półgłówków z tytułem otrzymanym z litości czy przepchniętych przez studia konowałów, którzy czym prędzej wyemigrują? Dlatego reformując edukację w pierwszej mierze, należy bezwzględnie postawić na wiedzę i wymagania – selekcjonować uczniów pod kątem przyszłej przydatności – zapewniając każdemu perspektywę samorealizacji. Tyle że w odróżnieniu od lewackiej urawniłowki – perspektywę na miarę własnych zdolności i społecznego zapotrzebowania.

Skądinąd podobne wymagania wypada stawiać nauczycielom, których uposażanie wynikać winno nie z żadnej karty, a z rzeczywistych osiągnięć mierzonych sukcesami uczniów.

Aliści, zaproponujecie coś takiego panu Broniarzowi.

Artykuł został opublikowany w 37/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także