Rzeź Polaków w Armii Czerwonej
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Rzeź Polaków w Armii Czerwonej

Dodano: 
Konstanty Rokossowski (z prawej) w ławie rządowej w Sejmie w Warszawie, 1956 r.
Konstanty Rokossowski (z prawej) w ławie rządowej w Sejmie w Warszawie, 1956 r. Źródło: NAC/Zbyszko Siemaszko
Setki polskich oficerów służących w sowieckim wojsku zostało eksterminowanych w trakcie wielkiego terroru. Torturami wymuszano na nich przyznanie się do przynależności do Polskiej Organizacji Wojskowej. Wycieńczeni oficerowie oskarżali samych siebie, wskazując kolejnych członków rzekomej konspiracji. Dla NKWD nie miało znaczenia, że POW, której szukali, nie istniała.

Przy stole w podmoskiewskiej daczy Józefa Stalina w Kuncewie biesiadowała elita Związku Sowieckiego. Członkowie politbiura i najwyżsi rangą dowódcy Armii Czerwonej. U szczytu stołu zasiadał sam generalissimus w śnieżnobiałym, nienagannie wyprasowanym mundurze. W pewnym momencie Stalin odłożył serwetkę, odsunął krzesło i wstał. Wolnym krokiem podszedł do marszałka Konstantego Rokossowskiego, jednego z najwybitniejszych sowieckich dowódców podczas tzw. wielkiej wojny ojczyźnianej.

– Konstantynie Konstantynowiczu – zapytał – tam bili?
– Bili, towarzyszu Stalin – odparł marszałek.

Stalin odwrócił się na pięcie i wyszedł do ogrodu. Po chwili wrócił z bukietem kolczastych róż, który własnoręcznie zerwał w ogrodzie. Nie użył do tego nożyc, rwał rękami, całe dłonie miał we krwi… Podał kwiaty Rokossowskiemu i wypowiedział tylko jedno słowo:

– Przepraszam…

Za co miał przeprosić Stalin Rokossowskiego? Za wybicie wszystkich przednich zębów, złamanie trzech żeber i pogruchotanie młotkiem palców u stóp. Uporczywe pozbawianie snu, lżenie, upokarzanie i bestialskie bicie. A także o pozorowane egzekucje.

W ten makabryczny sposób z sowieckim dowódcą w 1937 r. zabawiali się śledczy z NKWD. Konstanty Rokossowski był jednym z setek oficerów polskiego pochodzenia, którzy w trakcie wielkiej czystki w Armii Czerwonej zostali wciągnięci w tryby terroru.

„Rokossowskiego oskarżano – pisał biograf marszałka, rosyjski historyk Borys Sokołow – że w charakterze polskiego szpiega został zwerbowany w połowie lat 20. przez swojego towarzysza z pułku Adolfa Juszkiewicza. Na posiedzeniu sądu Rokossowski oświadczył, że Juszkiewicz w żaden sposób nie mógł go zwerbować, gdyż... 28 października 1920 roku zginął bohaterską śmiercią w walce z wranglowcami”.

Sowieccy śledczy i sędziowie nie przejmowali się jednak podobnymi drobnymi nieścisłościami! Bili Rokossowskiego dalej. Mimo tych koszmarnych przejść miał on sporo szczęścia. Jego sprawa przeciągnęła się i udało mu się przeżyć czystkę. W marcu 1940 r. wypuszczono go na wolność i przywrócono do służby.

Polowanie na Polaków

Większość innych Polaków wchodzących w skład korpusu oficerskiego Armii Czerwonej, a było ich bardzo wielu, takiego szczęścia nie miała. NKWD tropiło ich i eksterminowało z niebywałą wręcz zaciętością. Władcy Kremla uznali, że wojsko – przed spodziewaną konfrontacją militarną z II RP – powinno być „wyczyszczone” z potencjalnej V kolumny.

Fascynujące informacje o gehennie polskich oficerów Armii Czerwonej można znaleźć w książce prof. Pawła Wieczorkiewicza „Łańcuch śmierci”, wznowionej niedawno przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Przeglądając zamieszczone w niej spisy oficerów aresztowanych w 1937 r., w oczy rzuca się olbrzymia liczba polskich nazwisk.

Bordowski, Kochański, Kozłowski, Paszkowski, Łagwa, Parcerżański, Budkiewicz, Żbikowski, Batorski, Sokołow-Sokołowski, Lewandowski, Siniawski. Wyliczać by tak można jeszcze długo. Ludziom tym nic nie pomogło, nawet to, że – jak podkreślał prof. Wieczorkiewicz – „byli ideowymi komunistami, służącymi w Armii Czerwonej od jej zarania, co nierzadko wymagało zaparcia się ojczyzny”.

Jednym z represjonowanych Polaków był kpt. Kazimierz Gąsiorowski ze sztabu 3. Dywizji Kawalerii. „Aresztowano mnie – pisał – ponieważ jestem Polakiem. Zrozumiałem to, kiedy przerzucono mnie do więzienia w Berdyczowie, do celi, gdzie siedziało 200 więźniów. 150 z nich byli to Polacy, z posiniaczonymi plecami, z gnijącymi ranami”.

Dochodziło do tego, że oficerowie z polskimi korzeniami w ankietach personalnych wpisywali fałszywą narodowość. Podawali się za Litwinów, Białorusinów, Żydów, Ukraińców, Niemców lub Rosjan. Na ogół „organa” nie dawały się jednak tak łatwo wywieść w pole.

„Zarzuty polskiego pochodzenia – pisał prof. Wieczorkiewicz – stawiano zresztą oficerom już tylko na podstawie nieodpowiednich etnicznie małżeństw (z Polką żonaty był m.in. marszałek Budionny) czy samego miejsca urodzenia. W pewnej jednostce zastosowano najprostsze kryterium. Szukano wedle końcówek nazwisk, np. jeśli nazwisko kończy się na »skij« lub »wicz« – wróg ludu”.

Woroszyłow, Mołotow, Stalin i Jeżow

Lokalne agendy NKWD sporządzały specjalne czarne listy oficerów polskiego pochodzenia. Aresztowania i kolejne egzekucje sypały się lawinowo. Polscy szpiedzy mieli być wszędzie. Opanowali całe pułki, dywizje i korpusy, tworząc w nich struktury Polskiej Organizacji Wojskowej. Formacji, która istniała tylko w wyobraźni oficerów śledczych.

„Skala polskiego spisku w jednostkach Armii Czerwonej na terytorium sowieckiej Ukrainy, wymyślona przez ukraińskich NKWD-zistów, przekracza najśmielsze wyobrażenia – pisał prof. Nikołaj Iwanow. – Według NKWD grupy POW istniały w prawie każdej jednostce. Wszędzie tam, gdzie służyli Polacy. Gdyby to, choćby częściowo, odpowiadało prawdzie, to jest zupełnie niezrozumiałe, dlaczego Ukraina nadal pozostawała sowiecka?”.

Za „zbrodnię” uznawano: posiadanie w Polsce rodziny, utrzymywanie kontaktów listownych ze „starym krajem”, czytanie polskich (niekomunistycznych) książek lub gazet. Nie mówiąc już o wcześniejszej przynależności do polskich organizacji, np. – co w Armii Czerwonej nie było rzadkością – PPS.

Pałka i karcer

Jak odbywało się aresztowanie? W środku nocy do drzwi wojskowych pukali funkcjonariusze kontrwywiadu (Osobyj Otdieł). A potem wszystko szło według znanego schematu. Rewizja, zatrzymanie, karetka więzienna, areszt.

Zanim podejrzany został wtrącony do celi, odbywała się upokarzająca procedura. Otóż funkcjonariusze NKWD odbierali pas i bezceremonialnie zrywali dystynkcje wojskowe z mundurów aresztowanych oficerów. Byli to tymczasem weterani wojny domowej, oficerowie wyższych stopni, których rozkazy jeszcze poprzedniego dnia karnie wykonywały tysiące żołnierzy. Teraz zaś jakieś młokosy z NKWD – z szyderstwami i obelgami – darły na nich mundury!

Oficerowie, którzy próbowali protestować, dostawali jednak natychmiast pięścią po zębach. Nietrudno sobie wyobrazić, że takie traktowanie było dla nich całkowitym szokiem. „Ty teraz nie komisarz, a gówno. Jeśli zechcę, będziesz lizał mnie w dupę, walał się u nóg śledczego. Od nas zależy wszystko” – usłyszał od NKWD-zisty pewien oficer.

Kolejnej nocy rozpoczynały się przesłuchania. Czyli „wybijanie” z wojskowych zeznań. Musieli się oni przyznać do przynależności do POW i podać jak największą liczbę nazwisk polskich kolegów biorących udział w wyimaginowanym spisku. Ludzi tych następnie aresztowano i cała procedura powtarzała się od nowa. W ten sposób terror się nakręcał, obejmując kolejne setki i tysiące aresztowanych.

Jedyna moja wina polega na tym, że nie wytrzymałem konwejera, tortur, gróźb hańby i śmierci – pisał brigwojenjurist Anisim Sienkiewicz. – Nie mogłem znieść odbywających się w sąsiednim gabinecie przesłuchań mojej 14-letniej córki i żony. Słyszałem, jak bili żonę. Jej spazmy i płacz popchnęły mnie do samooskarżenia.

Inną niezwykle skuteczną metodą był karcer. Siedział w nim m.in. hydrograf Czerniawski, którego NKWD dręczyło w więzieniu Floty Bałtyckiej w Kronsztadzie.

„Podczas przesłuchań nie dawano mi siąść i nie dawano zasnąć – relacjonował. – Przyszło mi stać w specjalnie wyłożonej cegłami jamie, gdzie nie można było nie tylko usiąść, ale choćby zgiąć się, przy czym trzeba było stać w fekaliach, być może niejednego człowieka stojącego tam uprzednio”.

A oto relacja komkora Nikołaja Lisowskiego, którego głową NKWD-ziści wybili dziurę w ścianie:

Stanie 10 dób lub więcej, bez chwili snu i odpoczynku. Zimny karcer, gdzie zimą temperatura osiągała minus 20–25 stopni. »Tarabagan«, gdy człowieka stojącego na prostych nogach wpychali głową pod stół i trzymali tak po osiem godzin. »Taborecik« – sadzanie na skraju taboretu z wyciągniętymi nogami. Oblewanie zimną wodą i wystawianie na przeciąg u otwartego lufcika lub okna. Śledczy prześcigali się w wymyślaniu sposobów najbardziej poniżających i narażających na największy ból fizyczny.

Czasami oficerom śledczym zdarzyło się w rewolucyjnym zapale nieco przeholować. I – jak to było w przypadku płk. Waleriana Miączyńskiego – wysyłali przesłuchiwanego na tamten świat. Nie były to jednak przypadki częste. Niemal zawsze NKWD-ziści osiągali swój cel. Czyli „rozłupanie” ofiary. Prędzej czy później pękał każdy.

Kiedy zmaltretowany oficer składał podpis pod sfabrykowanym zeznaniem – do dziś na zachowanych w archiwach protokołach zachowały się rdzawe, krwawe plamy – jego sprawa trafiała do sądu. A konkretnie do Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRS.

Rozprawy trwały na ogół kilka minut. Oskarżonego pytano tylko o to, czy przyznaje się do winy. Jego odpowiedź – „tak” lub „nie” – na ogół nie miała żadnego wpływu na werdykt. Dowodem zbrodni był protokół przesłuchania. Gdy nieszczęśnik próbował tłumaczyć, że zeznania wymuszono na nim biciem, sędziowie arogancko przerywali mu w pół słowa.

Członkowie kolegium nie mieli czasu na podobne ceregiele. Byli niebywale przepracowani, na ich biurkach piętrzyły się setki teczek personalnych. Pracowali dniami i nocami. Musieli więc wydawać wyroki pospiesznie i hurtowo. Na ogół były to wyroki śmierci.

Jednym z najwyższych rangą polskich ofiar czystki w wojsku był były dowódca sowieckiej marynarki wojennej (lata 1925–1933), szef Głównego Zarządu Budownictwa Okrętowego flagman Romuald Muklewicz. Był to Polak z Supraśla, były członek PPS-Lewica, który w Sowietach zrobił zawrotną karierę. Świetny fachowiec i organizator. A przy tym wierzący komunista. NKWD uznało jednak, że był „zakonspirowanym polskim szpiegiem” i prowadził „działalność niszczycielską” we flocie.

Oto niektóre z niedorzecznych zarzutów, jakie postawił mu – osobiście nadzorujący sprawę – Jeżow:

„Zaczął energicznie gromadzić kadry antysowieckie w celu wykorzystania ich w działalności POW […]. Znajdujące się na pochylniach statki były rozkładane i składane od nowa […] zamówienia na wyposażenie były wykonywane nie na czas. […] szkodniczo powiększył gabaryt łodzi podwodnej »Malutka«, co uniemożliwiło jej przewóz koleją. […] kadłub niszczycieli był zbyt lekki. […] dywersja Muklewicza miała być realizowana przez krótkie spięcie linii elektrycznych, których jest mnóstwo na rusztowaniach otaczających pochylnie lub za pomocą wybuchu […]”.

„Żelazny komisarz” zwalił po prostu na Muklewicza winę za wszystkie problemy, z jakimi się borykał – tak jak wszelka inna gałąź socjalistycznej gospodarki – wojskowy przemysł stoczniowy. Wystarczył tydzień „obróbki” w straszliwym więzieniu Lefortowo, aby Muklewicz przyznał się do wszystkiego. Między innymi do tego, że już od 1920 r. był agentem POW. 28 lutego 1938 r. został stracony – oddano do niego pojedynczy strzał w tył czaszki.

Zarzuty postawione Muklewiczowi to nic w porównaniu z tym, o co oskarżono komandarma Michała Lewandowskiego i innych polskich oficerów służących w Dalekowschodnim Okręgu Wojskowym. Otóż mieli oni rzekomo planować oderwanie kawału Syberii od Związku Sowieckiego i utworzenie niezależnego państwa pod protektoratem Japonii! Oczywiście wszyscy oskarżeni – podobnie jak Muklewicz – przyznali się do winy.

Apogeum czystki nastąpiło 24 czerwca 1938 r., gdy komisarz obrony Kliment Woroszyłow wydał ściśle tajną dyrektywę „200Ш” o usunięciu z Armii Czerwonej wszystkich „Polaków, Niemców, Łotyszy, Litwinów, Finów, Estończyków, Koreańczyków oraz innych urodzonych za granicą i związanych z nimi”. Wydaje się, że kolejność narodowości nie była przypadkowa.

Według szacunków prof. Pawła Wieczorkiewicza zawartych w „Łańcuchu śmierci” 26,6 proc. oficerów usuniętych z wojska na mocy rozkazu Woroszyłowa było Polakami. W Dalekowschodnim Okręgu Wojskowym odsetek ten wynosił zaś aż 38,4 proc.! Była to najliczniejsza grupa represjonowanych.

„Los lwiej części z nich został tym samym przesądzony – pisał prof. Wieczorkiewicz – gdyż pełny spis relegowanych trafił do NKWD. W wyniku energicznych działań większość z nich została natychmiast lub prawie natychmiast zgodnie z obowiązującą procedurą policyjną uwięziona. Do »konspiracji POW« przypisano wszystkich niemal Polaków służących w wojsku”.

Według profesora była to prawdziwa czystka etniczna. Jej ofiarą padły tysiące oficerów polskiego pochodzenia. Hekatomba tych Polaków stanowi zapomnianą kartę wielkiej czystki w sowieckim wojsku.

Wozwraszczeńcy

Nieliczni oficerowie, podobnie jak Rokossowski, przetrwali czystki i zostali wypuszczeni na wolność. Często były to jednak ludzkie wraki, które – jak podkreślał prof. Wieczorkiewicz – wkrótce znalazły się w szpitalach psychiatrycznych lub na cmentarzach.

Weźmy płk. Iwana Strielbickiego, który po wyjściu z więzienia ważył 49 kg. A wcześniej był to potężny mężczyzna, mierzący blisko 180 cm. Inny postawny, dumny oficer Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej po opuszczeniu więzienia zamienił się w przygarbionego, zaślinionego i płaczącego staruszka.

Z połamanymi żebrami, ściśnięci pod bluzami gorsetami z bandaży, unikający objęć – wyliczał pisarz Gieorgij Władimow w powieści »Generał i jego armia«. – Z powyrywanymi paznokciami, ukrywający dłonie w rękawiczkach i unikający podawania ręki. Z przypudrowanymi siniakami i powybijanymi zębami. Ci z kolei woleli się nie uśmiechać. Byli też i ci, których wyprowadzano na rozstrzelanie, odczytywano wyroki i strzelano ponad głowami, co sprawiało, że głowy pokrywały się w jednej chwili siwizną.

Ludzi takich nazywano „wozwraszczeńcami”. Co ciekawe, część Polaków, którzy przetrwali czystkę, na tyle szybko wylizała się z ran, że 17 września 1939 r. zdążyli wziąć udział w agresji na II RP. Kilka lat później stali się zaś zrębem korpusu oficerskiego stworzonego przez Stalina Ludowego Wojska Polskiego. Byli to, żeby wymienić tylko generałów: Jerzy Bordziłowski, Bolesław Czarniawski, Władysław Korczyc, Antoni Siwicki i Stanisław Popławski.

Wszyscy oni przeszli przez katownie NKWD. W efekcie byli to ludzie o przetrąconych kręgosłupach, panicznie bojący się kolejnego aresztowania. Bez szemrania spełniali wszelkie dyrektywy Kremla, biorąc udział w sowietyzacji ojczyzny swoich rodziców i dziadków.

„Łagrowe czy więzienne doświadczenia – pisał prof. Wieczorkiewicz – bywały gwarancją pełnej dyspozycyjności. Także potem, w polskim mundurze. Absolutnym zatem wyjątkiem potwierdzającym tę regułę był Włodzimierz Radziwanowicz, który został skierowany do LWP, zaznawszy uprzednio do syta dobrodziejstw systemu sowieckiego (odsiedział dwa wyroki). W nowej służbie, wedle meldunków czujnej Informacji Wojskowej, »odnosił się wręcz wrogo do oficerów narodowości rosyjskiej, poddanych ZSRS«, faworyzując za to »elementy reakcyjne«, czyli dowódców z polskim przedwojennym rodowodem”.

Był jeszcze jeden taki oficer. Mowa o gen. Władysławie Korczycu. Podczas śledztwa w 1937 r. śledczy z NKWD zerwali mu paznokcie, połamali palce i katowali karabinowym wyciorem. On jednak znalazł sposób na przeżycie. Gdy już wydawało się, że zostanie skazany na śmierć, sypnął kilkudziesięcioma nazwiskami kolejnych uczestników rzekomego spisku. I śledztwo zaczynało się od nowa.

Szkopuł w tym, że były to nazwiska zmyślone. Jako „polskich szpiegów” i „dywersantów” Korczyc podał m.in. bohaterów „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Gdy NKWD zorientowało się w fortelu, uznało Korczyca za wariata i wpakowało go do szpitala dla nerwowo chorych. W ten sposób ocalił głowę. Gdy po latach został odkomenderowany do LWP – podobnie jak Radziwanowicz – złorzeczył na Stalina i bolszewików. W efekcie w 1952 r. został karnie odwołany do Moskwy.

Diametralnie inną postawę przyjął minister obrony PRL Konstanty Rokossowski. A więc oficer, od którego zaczęła się ta opowieść. Mimo potwornych przejść w leningradzkiej katowni Rokossowski do końca życia pozostał fanatycznym bolszewikiem. Stalina podziwiał i kochał.

Nigdy nie ośmielił się skrytykować czystek z okresu wielkiego terroru. Tej wielkiej rzezi, która pochłonęła tylu jego towarzyszy broni i odebrała mu kawał zdrowia. Zapytany kiedyś o swoją zdumiewającą postawę, powiedział:

„A jak odniósłby się pan do matki, która ukarała pana niesprawiedliwie?”.

Rokossowski jednak chyba nie do końca ufał tej „matce”. Jak wspominał jego wnuk, marszałek do końca życia nawet na chwilę nie rozstawał się z pistoletem. Jak bowiem zapewniał – drugi raz żywcem wziąć się nie da.


Paweł Wieczorkiewicz
„Łańcuch śmierci. Czystka w Armii Czerwonej 1937– 1939”
Zysk i S-ka

Łańcuch Śmierci

Artykuł został opublikowany w 8/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.