Wywiad z Semką w Kurierze Szczecińskim
  • Piotr SemkaAutor:Piotr Semka

Wywiad z Semką w Kurierze Szczecińskim

Dodano:   /  Zmieniono: 

Skóra nosorożca, wytrwałość wilka

Rozmowa z Piotrem Semką, Kurier Szczeciński, 15 lutego 2013 r.

- Mówi Pan o sobie, że jest Pan przyjacielem Szczecina. Skąd taka deklaracja?

- Bywam w waszym sympatycznym mieście przynajmniej trzy-cztery razy w roku. Chyba mam szczęście do zaproszeń na spotkania tutaj. A że zawsze z nich chętnie korzystam – to z każdym przyjazdem poznaje nowych szczecinian i powstają pomysły nowych okazji do wizyt nad Odrą. W 2010 roku robiłem specjalny dodatek „Rzeczpospolitej” o Grudniu 1970 roku w Szczecinie i zbierałem relacje naocznych świadków. Wcześniej odwiedzałem to miejsce na zaproszenie waszych dominikanów, Forum Gryf, Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Szczecińskiego. W 2009 roku byłem panelistą na sesji na US z okazji 20-lecia upadku PRL. W listopadzie zeszłego roku uczestniczyłem w Festiwalu Filmów Dokumentalnych. Teraz zaprosiły mnie na spotkania kluby „Gazety polskiej" w Szczecinie i Świnoujściu. A w swojej rubryce kulinarnej w „Uważam Rze” pisałem o szczecińskich pasztecikach i o Nocy Śledziożerców organizowanej w restauracji „Na Kuńcu Korytarza”. Zawsze chętnie tu przyjeżdżam – niektórzy uważają, że do Szczecina jest z Warszawy za daleko, ale nie podzielam tej opinii. Pięć godzin to niewiele. Zresztą – jestem gdańszczaninem – więc w naturalny sposób lubię morski klimat Szczecina. Zdążyłem polubić stolicę, ale mam nadzieję, że nie ma we mnie tak irytującej innych warszawskiej wyższości.

- Właśnie, Gdańsk. Jak to jest, że Szczecin to miasto ignorowane przez Warszawę a Gdańsk - wręcz przeciwnie? Sztandarowy przykład: w każdą rocznicę Sierpnia mówi się przede wszystkim o Gdańsku, choć to u nas porozumienia podpisano o dzień wcześniej...

- Słabsza sytuacja Szczecina bierze się z czarnych legend, jakie krążyły o tym mieście. Wzięły się one stąd, że tak długo po wojnie miasto znajdowało się w stanie zawieszenia. Nie przesiedlono tu żadnej zorganizowanej, zwartej grupy z Kresów, trudniej więc było wytworzyć tu elity. Uniwersytet Szczeciński powstał dopiero w latach 80. Szczecin miał legendę miasta cinkciarzy, ciemnych interesów... Nie pomogła także schizofreniczna postawa wobec przeszłości tego miejsca. Gdańskie stare miasto, podobnie jak historyczne centra Wrocławia, czy -na mniejsza skalę -Olsztyna, odbudowano planowo i z nakładem sporych sum. W Szczecinie nie odtworzono przedwojennej starówki. Na odbudowę waszego miasta zabrakło już pieniędzy. A po upadku stoczni nikt nie ma pomysłu na to miejsce. Tymczasem Szczecin powinien być traktowany priorytetowo! Dlaczego we Francji powstała szybka kolej TGV? Ponieważ Francuzi zrozumieli, jak ważna jest sprawna i szybka komunikacja centrali z najważniejszymi ośrodkami. Leżące tuż za miedzą Stralsund, Wolgast i Rostock też znalazły swoje nowe szanse dzięki pomysłom z Berlina. A na Szczecin, powtarzam, nikt w Warszawie pomysłu nie ma i nie wygląda na to, by chciał mieć. Istnieje lobby szczecińskich posłów, ale ma słabe przebicie w stolicy...

- Porozmawiajmy o mediach. Czy prawicowi dziennikarze nie przesadzają, opowiadając uparcie, jak są szykanowani, jak wypycha się ich na margines? Czy to męczeństwo nie jest cokolwiek przesadzone? Macie przecież swoje pisma, występujecie w telewizji.

- Pracuję w tym zawodzie dwadzieścia lat i musiałem w tym czasie opuścić wiele redakcji – między telewizję publiczną, „Życie Warszawy". Ostatnio musieliśmy odejść z „Uważam Rze” - gdy Grzegorz Hajdarowicz zwolnił dyscyplinarnie twórcę pisma, Pawła Lisickiego. Proszę porównać to z nieprzerwaną i niezagrożoną nigdy niczym karierą Moniki Olejnik czy Tomasza Lisa... Być może niektórzy z nas przesadzają z martyrologicznym tonem, ale to zrozumiałe w przypadku grupy, która od zawsze znajduje się w bardzo niepewnej sytuacji. Nie ukrywam – był pewien kompleks na prawicy. „Gazeta Wyborcza” śmiała się z nas, mówiąc, że prawicowe tytuły padają, bo konserwatyści po prostu nie potrafią robić gazet... Koledzy z ulicy Czerskiej nie wspominali przy tym, że nasze pisma zazwyczaj nie dostawały ogłoszeń spółek skarbu państwa, co było udziałem naszych konkurentów. Ani o tym, że potencjalni reklamodawcy byli skutecznie przestrzegani - oczywiście nieformalnie - przed dawaniem nam reklam. Tak czy tak – tygodnik „Uważam Rze” pozwolił ten kompleks przełamać. Pismo sprzedawało się w nakładzie 120 tysięcy egzemplarzy, czasami – 140 tysięcy. Dziś spadło do poziomu ok. 50 tys. Dlatego roztrwonienie tego sukcesu przez Grzegorza Hajdarowicza jest dla nas tak bolesne.

- Ale konflikt z nim nie przeszkodził wam w powrocie na łamy „Rzeczpospolitej”, której jest właścicielem...

- Ja nigdzie nie musiałem wracać, to niesprawiedliwa opinia. Odszedłem z „Uważam Rze”, gdyż odrzuciłem sposób narzucenia nowego szefa przez Grzegorza Hajdarowicza i nie mam zamiaru napisać tam ani słowa więcej. Ale z dodatkiem „Plus Minus” jestem związany od wielu lat, a na łamach „Rzeczpospolitej”pisuje od 2002 roku. Zawsze kojarzyłem to pismo z jej redaktorami a nie kolejnymi właścicielami. Uważam, że dodatek „Plus-minus” to nadal bardzo wartościowa, pluralistyczna przestrzeń. Mam pełne zaufanie do szefa „Plusa-Minusa”– Dominika Zdorta. Nowy naczelny „Rzeczpospolitej”, Bogusław Chrabota, przywrócił do pracy wyrzuconego przez Hajdarowicza Bartosza Marczuka, zachęcał nas do współpracy, wyciągnął dłoń. Dlaczego miałbym to odrzucać? Nasi adwersarze są niekonsekwentni. Najpierw krytykują nas za to, że my prawicowcy zamykamy się w oblężonej twierdzy, a gdy piszemy poza swoimi mediami, ganią nas za koniunkturalizm.

- Mamy teraz dwa prawicowe tygodniki - „W Sieci” braci Karnowskich oraz „Do Rzeczy” Pawła Lisickiego. Jakie to klasyczne dla polskiej prawicy – gdy tylko osiągnęliście sukces, musieliście się podzielić i teraz będziecie się zwalczać...

- Podchodzę to tego bardzo spokojnie. Przede wszystkim – powstanie dwóch konkurencyjnych prawicowych pism obala mit, jakoby istniało jakieś prawicowe politbiuro, a wszystkie nitki znajdowały się w rękach Jarosława Kaczyńskiego czy ojca Rydzyka, który decyduje kto gdzie ma pisać. „W Sieci” swój początek miał w portalu wpolityce.pl, który zgromadził młodych dziennikarzy. Chcieli widzieć swoje nazwiska w druku – a w „Uważam Rze” z racji sporej konkurencji mogli publikować raz na miesiąc, na półtora miesiąca.... Nie zdziwiło mnie, że chcieli spróbować swoich sił we własnym piśmie.

- Znienawidzicie siebie, prawda?

- Z mojej strony zrobię wszystko, żeby ta konkurencja była pozbawiona złości. Mam nadzieję, bo oszczędzimy sobie nawzajem przytyków, bo, raz, nagłaśniają je nasi oponenci, dwa, są źle odbierane przez naszych czytelników.

- Skąd pewność, że u nowego wydawcy – Media Point Group – nie powtórzy się taka sytuacja jak z Hajdarowiczem?

- Założyliśmy spółkę, w której grupa dziennikarzy-założycieli pisma ma znaczący procent udziałów. Wydawca nie ma możliwości samodzielnego powołania naczelnego.

- Poszerzmy perspektywę. Dlaczego kondycja polskich mediów jest tak fatalna?

- Gazety na całym świecie mają poważne problemy. Spada czytelnictwo, następuje prymitywizacja i tabloidyzacja. Wiele złego zrobił internet – to on sprawił, że pogląd zaczął dominować nad faktem. Dziesięć lat temu pocieszaliśmy się, że gazety w naturalny sposób przejdą do sieci. Ale okazało się, że nie da się wyżyć z reklam w internecie.

- A sytuacja w Polsce?

- U nas negatywne trendy wzmacniane są przez przez wojnę polską – polską. Podziały między dziennikarzami są głębokie jak nigdy dotąd. Bardzo poważnym problemem jest słabość mediów lokalnych – a bez nich trudno mówić o lokalnej demokracji. „Kurier Szczeciński” jest tu absolutnym wyjątkiem, większość gazet znajduje się bowiem w rękach koncernów. A one absolutnie nie są zainteresowane wsadzeniem palców w drzwi. Nikt nie patrzy na ręce lokalnym urzędnikom. Do „Rzeczpospolitej” zgłaszali się ludzie, prosząc nas, abyśmy zajęli się aferami w Sopocie czy w Olsztynie – bo tamtejsze gazety nie były w stanie lub nie chciały tego zrobić. Napisaliśmy o Olsztynie, ale przecież nie wyręczymy lokalnych mediów. Jest jeszcze inny kłopot. Nie ma kto wychowywać kolejnych pokoleń dziennikarzy. Redakcje zajęte tym, żeby przetrwać, nie mają jak pełnić funkcji edukacyjnej.

- Jak zaradzić kryzysowi?

- Jest ciężko, ale pracujemy w tym zawodzie 20 lat, więc mamy skórę nosorożców i wytrwałość wilków... Ale młodzi ludzie nie widzą w zawodzie dziennikarza ani prestiżu, ani pieniędzy – w efekcie odbywa się tu selekcja negatywna. Do tego zawodu trafiają głównie ci, którym nie udało się gdzie indziej. Stopień niechęci między dziennikarzami jest głęboki... Trudno powiedzieć coś pozytywnego o przyszłości tego zawodu. Mogę rzec tylko tyle: zrobię, co w mojej mocy, żeby bronić znaczenia dziennikarstwa i wydawać jak najlepszą gazetę.

- Dziękuję za rozmowę

Rozmawiał Alan Sasinowski

źródło: www.24kurier.pl

Czytaj także