Wojna polsko-bolszewicka: żołnierze woleli ginąć, niż poddać się bolszewikom
  • Marek GałęzowskiAutor:Marek Gałęzowski

Wojna polsko-bolszewicka: żołnierze woleli ginąć, niż poddać się bolszewikom

Dodano: 
Bitwa nad Niemnem
Bitwa nad Niemnem Źródło: Wikimedia Commons
Za Polskę ginęli chłopi, robotnicy, rzemieślnicy, inteligenci, ziemianie, a obok Polaków – Ukraińcy, Żydzi, Białorusini, Ormianie. Po przegranych walkach wielu wolało popełnić samobójstwo, niż dostać się do bolszewickiej niewoli. Czerwoni zakopywali pojmanych żywcem, rozrywali bagnetami i znęcali się przed zamordowaniem w okrutny sposób.

Budowa odrodzonego w listopadzie 1918 r. państwa polskiego nie była procesem łatwym i bezkrwawym. Jak mówił gen. Kazimierz Sosnkowski, w pamiętnym 1920 r. wiceminister spraw wojskowych i dowódca Armii Rezerwowej, dzień, w którym zawarto rozejm na froncie zachodnim, był dla Polski początkiem długich zmagań o „niepodległość zdefiniowaną”, czyli o granice Rzeczypospolitej, które Polacy musieli wywalczyć własnymi siłami. Najcięższą, najkrwawszą, daleką od potocznego wyobrażenia z popularnej żurawiejki o gonieniu bolszewika, lecz ostatecznie zakończoną największym od czasów bitwy wiedeńskiej triumfem polskiego oręża, była wojna z Rosją sowiecką. Rządząca nią partia bolszewików dążyła do budowy komunistycznego, totalitarnego imperium, które z czasem, jak liczyli, rozciągnie się na Europę, a w końcu – na świat. W 1920 r. przeszkodził temu heroizm żołnierzy Rzeczypospolitej prowadzonych do boju przez naczelnika państwa marszałka Józefa Piłsudskiego i jego oficerów, którzy wiedzieli, że biją się o wszystko.

Na wschodnich rubieżach

Latem 1919 r. polska ofensywa przeciw bolszewikom rozwijała się pomyślnie, prowadząc do zajęcia znacznych obszarów północno-wschodnich dawnej Rzeczypospolitej. Osiągnięcie linii Berezyny było świętem zwłaszcza dla żołnierzy 4. Pułku Piechoty Legionów, gdyż przypominało czyn słynnych „czwartaków”, którzy późną jesienią 1812 r. bili się tam z wojskami rosyjskimi u boku cesarza Napoleona. „Dziś spoglądamy z dumą na przebyte drogi, które was wiodły przez zwycięstwa do oswobodzenia obszarów wschodnich Rzeczypospolitej. Pułki Legionowe z dywizji brygadiera [Henryka] Minkiewicza oparły się silnym atakom bolszewickim i w walkach, pełnych inicjatywy i ofensywnego ducha, zmusiły pobitego wroga do opuszczenia nie tylko linii Berezyny, ale wszystkich do niej dostępów. Żołnierze! Nie tylko za odniesione zwycięstwa, ale przede wszystkim za chwalebną i od zwycięstw trudniejszą wytrwałość, za inicjatywę i śmiałość uderzeń, tę najlepszą rękojmię zwycięstwa, dziękuję Wam w imieniu służby ojczystej” – pisał w rozkazie wydanym w końcu tej kampanii przeciw bolszewikom dowódca Frontu Litewsko-Białoruskiego gen. Stanisław Szeptycki.

Podobnie mężnie sprawiały się na tych ziemiach inne pułki Wojska Polskiego, także i później, kiedy w styczniu 1920 r. walki rozgorzały na nowo. „Podporucznik Zalas z granatem w garści wyprzedził nas o kilkanaście kroków i niepomny na niebezpieczeństwo prze co sił za bolszewikami. Za nim porucznik [Mieczysław] Rozwadowski z pistoletem w dłoni, ja, sierżant [Wiktor] Kotaś i reszta naszych chłopców. Z przeraźliwym – Huraaa! Huraaa! – dopadamy mostu na kanale [łączącym jezioro Homel z jeziorem Sują, leżące na południe od Połocka – przyp. M.G.]. Tu bolszewicy rzygnęli nam w oczy długą serią pocisków dobrze wycelowanych karabinów maszynowych i zarzucili wielką ilością granatów ręcznych” – wspominał uczestnik boju Władysław Goliczewski, sierżant 33. Pułku Piechoty z Łomży.

Walka się jednak nie skończyła. Podporucznik Zalas dopadł drugiego brzegu kanału i rzucił granat na karabin maszynowy, ale został ciężko ranny. Polacy, idąc za jego przykładem, znów uderzyli na most, jednak szturm załamał się w ogniu nieustępujących czerwonoarmistów. „Nie próbując już wariackich szturmów na dobrze broniony i obficie krwią zlany most […], postanawiam bronić się do nadejścia pomocy”, gdy zabrakło amunicji – kolbą i bagnetem. „Mimo naprawdę nadludzkich wysiłków tej naszej garstki zostaliśmy prawie zalani przez Moskali. Stopniowo następowała kapitulacja. Walka rozpadła się na kilka miejsc, gdyż wiara barykadowała się w stodołach, broniąc rozpaczliwie dostępu do nich. Myśl, że mamy złożyć broń i pójść do niewoli, nie mogła żadną miarą pomieścić się nikomu z nas w głowie”.

Żołnierze ci wiedzieli bowiem, czym jest bolszewicka niewola. Ledwie trzy miesiące wcześniej poznali los wysłanego na zwiad strzelca Czesława Urbanowicza, który ranny wpadł w ręce czerwonych. Po zajęciu Dunajczyc chłopi powiedzieli, że żołnierz został zakopany żywcem. „Odkopany Urbanowicz leżał w pozycji skurczonej, a usta i oczy miał zasłonięte rękoma. Widać, że w ten sposób bronił się biedak rozpaczliwie przed sypiącym się w nie piaskiem”.

Jednak opór łomżyńskich strzelców został w końcu złamany. „[Tomasz] Grzanko oddaje ostatni strzał i kładzie trupem sowieckiego komisarza. W zamian otrzymuje pięć pchnięć bagnetem w piersi. [Florian] Piłasiewicz, trzymając za lufę, młóci po łbach bolszewików, aż dudni, w końcu pada w biel śniegu ugodzony kulą w serce. Kapral Rutkowski, któremu odłamek granatu rozszarpał brzuch, tak, że nurzał się po prostu we własnych jelitach, został przygwożdżony bagnetem moskiewskim do ziemi. Ranny w udo porucznik Rozwadowski dostaje teraz trzy strzały w głowę, aż mózg rozpryskuje się na wszystkie strony” – pisał Goliczewski, dodając, że resztę rannych strzelców z wyjątkiem trzech, bolszewicy w nieludzki sposób podobijali.

Triumf plutonowego Karaszkiewicza

Wczesnym rankiem 2 czerwca 1920 r. na froncie północnym rozpoczęła się kontrofensywa przeciw bolszewikom. Żołnierze polskich pułków mieli twardy orzech do zgryzienia, ponieważ pozycje przeciwnika znajdowały się na dobrze przygotowanych umocnieniach z nieodległych czasów I wojny światowej. Z zaciętym oporem spotkano się w wielu miejscach, między innymi pod Bojarami. Jak pisze w swojej świetnej książce poświęconej tym bojom Jerzy Kirszak, żołnierze 47. p.p., którzy uderzyli na to miasteczko (a obecnie wieś na Litwie), natrafili „na twardy opór przeciwnika […]. Wywiązała się zażarta walka, którą utrudnił ulewny deszcz, błoto, a także niedociągnięcia w wyszkoleniu młodych rekrutów. Oficerowie i podoficerowie, chcąc dać im przykład i zmusić do natarcia, wielokrotnie przebiegali linię, co wywołało dotkliwe straty”. Wzorcowo zachował się plutonowy Aleksander Karaszkiewicz, który widząc, że piechota opieszale rozwija się do ataku, dobrowolnie wyszedł przed nią kilkaset metrów w kierunku okopów bolszewików i nie zważając na ogień karabinów maszynowych, ustawił własny, z którego zaczął prażyć ogniem nieprzyjaciela. Zachęcił tym swoich kolegów do natarcia i odrzucenia bolszewików – „przez cały czas szedł pierwszy, świecąc przykładem i zachęcając rekrutów, co przyczyniło się do zwycięstwa”, a mężnemu plutonowemu dało krzyż Virtuti Militari.

Filip „Jaśko”

Granice Polski wywalczyli i obronili żołnierze Rzeczypospolitej, a więc, jak wspomniano, nie tylko sami Polacy. Porucznik Filip Śmiłowski z 15. Pułku Piechoty w lutym 1920 r. pod Stodoliczami (dzisiejsza Białoruś) rozbił na czele swojej kompanii przeważający liczebnie oddział bolszewicki, wziął jeńców i broń. Za wykazane męstwo wkrótce mianowano go kapitanem. Nie dane mu jednak było zyskać kolejnych awansów. W pierwszych dniach czerwca 1920 r. w boju pod Mozyrzem pocisk armatni trafił go w obie nogi. Żołnierze usiłowali ratować swojego dowódcę, lecz w czasie próby zabrania go z przedpola jeden poległ, a drugi został ranny. Widząc to, Śmiłowski rozkazał, by pozostawiono go na polu bitwy, a sam – by uniknąć niewoli bolszewickiej – zastrzelił się.

Był znakomitym oficerem. Działalność niepodległościową rozpoczął przed I wojną światową w Związku Strzeleckim we Lwowie, gdzie studiował architekturę na Politechnice. Należał do wyróżniających się strzelców, czego dowodziło ukończenie szkoły podchorążych ZS. W sierpniu 1914 r. „Jaśko”, gdyż taki pseudonim sobie przybrał, został dowódcą jednego z plutonów strzeleckich, które pod komendą Józefa Piłsudskiego po wybuchu I wojny światowej wkroczyły do zaboru rosyjskiego. Przeszedł cały szlak bojowy I Brygady, bijąc się z Rosjanami od kampanii kieleckiej do kampanii na Wołyniu. Odznaczył się wielokrotnie męstwem, między innymi pod Sobieszycami wziął do niewoli 40 jeńców. Jak wielu oficerów legionowych przeszedł przez obóz internowanych w Beniaminowie. W chwili odbudowy Polski, 10 i 11 listopada 1918 r., rozbrajał Niemców w Łodzi, po czym natychmiast wstąpił do WP. „Stały charakter, bardzo pilny, wykonuje sumiennie obowiązki” – pisano o nim w opinii służbowej.

Okoliczności śmierci Śmiłowskiego były bardzo długo niejasne – jeszcze w „Roczniku Oficerskim Rezerw” z 1934 r. jego nazwisko znajduje się na liście oficerów WP uznawanych za zaginionych na terenie działań wojennych. Losy mężnego kapitana wyjaśniono dopiero po 1935 r. Chociaż nazwisko i pseudonim zdają się mówić co innego, pochodził on z osiadłej w Łodzi rodziny żydowskich kupców. I to w tamtejszej synagodze, przy ulicy Zielonej, w 15. rocznicę bohaterskiej śmierci uczczono go modlitwą, zaś państwo polskie – za udział w walce o niepodległość – pośmiertnie odznaczyło go Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Niepodległości.

Kapłan spod Ossowa

Kiedy tylko wzeszło słońce 16 sierpnia 1920 r., polskie dywizje piechoty pod naczelnym dowództwem marszałka Piłsudskiego, który sam znajdował się na pierwszej linii boju, uderzyły na bolszewików znad Wieprza, kierując się w stronę Mińska Mazowieckiego, Siedlec i Międzyrzeca. „Natarcie armii Naczelnego Wodza było tak piorunujące, tak niespodziewanie gwałtowne, że cała środkowa siła bolszewicka nie mogła oprzeć mu się ani godziny. Bita bez opamiętania, spychana z każdej pozycji, cała siła ta zaczęła pędzić w przerażeniu na Siedlce, Brześć Litewski i dalej” – pisał Adam Grzymała-Siedlecki w książce „Cud Wisły”. Ofensywę Piłsudskiego wsparły te oddziały polskie, które biły się na przedpolach Warszawy pod Radzyminem.

Ileż trudu wniosły one w wielkie zwycięstwo nad bolszewikami, swoim oporem powstrzymując ich zajadłe natarcie, kiedy Naczelny Wódz zbierał swoje dywizje do decydującego uderzenia! Symbolem postawy obrońców przedpola Warszawy na zawsze pozostanie ks. Ignacy Skorupka. Warszawiak z urodzenia, harcerz, absolwent seminarium duchownego w Warszawie, w lipcu 1920 r., mając 27 lat, zgłosił się ochotniczo do WP. Przydzielono go do 236. Pułku Piechoty Armii Ochotniczej im. Weteranów Powstania Styczniowego, gdzie pełnił posługę kapelana wojskowego. Wraz z nim 14 sierpnia poszedł do ataku na pozycje bolszewickie pod Ossowem, zagrzewał do boju młodych ochotników, aż poległ trafiony bolszewicką kulą w głowę (wbrew legendzie nie stało się to jednak w chwili udzielania ostatniego namaszczenia jednemu z poległych żołnierzy). I on otrzymał Virtuti Militari, a w 90. rocznicę śmierci – najwyższe polskie odznaczenie – Order Orła Białego. Niepodległa Polska uczyniła go też patronem ulicy w centrum Warszawy, której oddał swoje życie.

Orlęta płockie

Gdy bolszewicy uciekali spod Warszawy, na północ od stolicy kawaleria Gaja-Chana, nie wiedząc jeszcze o klęsce, wtargnęła do Płocka z zamiarem przekroczenia Wisły. Jednak najpierw „rozwydrzona, bezczelna zgraja hula po grodzie [...]. Klną i lżą. Przy najmniejszym oporze biją i katują. Ofiarami dzikości padają kobiety. Nie brak ohydnych scen gwałcenia. Takiemu losowi ulegają nieszczęsne samarytanki w szpitalu garnizonowym. W tym samym szpitalu bolszewicka horda dobija rannych żołnierzy naszych. Kradzieże i rabunki – masowe. Każda para obuwia staje się łupem [...]. Piją na umór zrabowaną wódkę, wina, likiery, nawet wodę kolońską” – pisał Grzymała-Siedlecki.

W mieście nie było prawie wojska, jedynie 80 żandarmów pod dowództwem mjr. Janusza Mościckiego. Oni to stawili opór, wsparci przez mieszkańców, na czele z kobietami i dziećmi. Nastoletnia praczka Maria Szymanowicz dostarczała amunicję na spontanicznie wzniesione barykady, zanim nie padła ścięta serią karabinu maszynowego. Z karabinem w ręku zginął młodszy od niej Zawidzki, a inny chłopiec, sanitariusz Antoni Grabowski, został przez kozaków zarąbany szablami. „Widziałem jego pogrzeb. Widziałem ten biały, dzieciom przepisany karawan i konie białymi kapami przykryte [...]. I widziałem matkę, odchodzącą od zmysłów z rozpaczy, a w trumnie małe ciało, świecące na całą Polskę ranami” (Grzymała-Siedlecki).

Przeżył natomiast tę zaciekłą walkę 11-letni Tadeusz Jeziorowski, który przez pięć godzin bez przerwy roznosił amunicję walczącym na barykadach. To jego marszałek Piłsudski osobiście odznaczył Krzyżem Walecznych. W przyszłości dzielny chłopak zostanie oficerem lotnictwa. Zginie trzeciego dnia września 1939 r., broniąc polskiego nieba przed Luftwaffe.

Obrońcy Zamościa

Pogrom bolszewików pod Warszawą nie rozstrzygał jeszcze sytuacji na froncie południowym. Po nieudanym ataku na Lwów Armia Konna Siemiona Budionnego ruszyła na Zamość. Mimo początkowej przegranej pod Tyszowcami w starciu z walczącą po polskiej stronie Brygadą Kozaków esauła Wadima Jakowlewa dotarła do miasta, które niegdyś już odparło Kozaków i Szwedów. Zamościa bronili żołnierze ukraińscy Marko Bezruczki – „siła niewielka, ale żołnierz wytrawny i wprost znakomity [...] bili się obok nas, jakby to był jakiś konkurs popisu. Nie drgnęli ani razu, a ich artylerzyści okazali się pracownikami pierwszej klasy” (Adam Grzymała-Siedlecki). Wspierała ich kompania funkcjonariuszy Policji Państwowej pod dowództwem podkomisarza Aleksandra Stabholca, polskiego Żyda z Warszawy, oraz przybyły w ostatniej chwili 31. Pułk Piechoty Strzelców Kaniowskich mjr. Mikołaja Bołtucia (tego samego, który jako jeden z trzech polskich generałów polegnie w bitwie nad Bzurą we wrześniu 1939 r., prowadząc swoich żołnierzy przez niemieckie pozycje do broniącej się Warszawy).

Służące za szaniec piersi tych żołnierzy wytrzymały, chociaż przewaga wroga była ogromna i w pewnym momencie „los miasta zawisł na każdym poszczególnym bagnecie, na każdym poszczególnym ładunku, na każdym calu rozwiewu kulomiotowego. Ani jedna minuta w działaniu okopanej piechoty nie mogła być omylną, chybioną, bezużyteczną. I każdy poszczególny szeregowiec musiał być sobie komendantem i sędzią swego honoru żołnierskiego” (Adam Grzymała-Siedlecki). Po trzech dniach Budionny cofnął się w kierunku Hrubieszowa i Komarowa. Pod drugą z tych miejscowości, w ostatniej – jak można przypuszczać – bitwie kawalerii w dziejach świata, polska jazda pobiła Armię Konną.

Sanitariuszka Grodzińska

Konnica Budionnego, wycofując się pośpiesznie spod Komarowa na wschód, nadal była groźna, o czym niestety przekonał się świetny pułk „czwartaków”, którzy w czasie Bitwy Warszawskiej stanowili odwód Naczelnego Wodza, a wobec pomyślnie rozwijającej się ofensywy polskiej zostali przerzuceni pod Hrubieszów. 1 września 1920 r. otrzymali rozkaz zajęcia miasta, lecz w momencie rozpoczęcia walki z broniącymi go bolszewikami, na ich tyły uderzyły masy wycofującej się spod Zamościa i Komarowa kawalerii Budionnego. „Pułk nasz wzięty z trzech stron w ogień został rozbity. Wszczęła się panika. Za grupami uciekających żołnierzy pędzili kozacy i zabijali bez pardonu. Poszczególni oficerowie skupiali koło siebie resztki kompanii i przebijali się do lasów lub ginęli śmiercią bohaterską i tragiczną” – wspominała sanitariuszka Maria Zdziarska-Zaleska.

W zdobytych taborach bolszewicy zabili wielu rannych żołnierzy. Wśród pomordowanych znalazła się sanitariuszka Teresa Grodzińska. Jeszcze chwilę wcześniej kilkakrotnie przechodziła mostek na Huczwie, przenosząc rannych „czwartaków” do swoich, którym w ten sposób ratowała życie. Jej samej to się nie udało. Czerwoni schwytali ją i zamknęli w jednej z chałup, gdzie zamierzali dokonać gwałtu. Grodzińska jednak chwyciła siekierę, a ponieważ była niezwykle jak na kobietę silna, broniąc się, zabiła dwóch napastników, w końcu padła w tej nierównej walce pod ciosami szabel.

Straty „czwartaków” pod Hrubieszowem przekroczyły 60 proc. stanu osobowego pułku. Jednak szybko zreorganizowani na przełomie września i października 1920 r. w bojach pod Wołkowyskiem i Mołodecznem wzięli odwet za hrubieszowską klęskę i śmierć swojej sanitariuszki.

A Polszka tylko jedna...

„Nasza zwycięska armia, porwawszy wraży front na strzępy, pędziła uciekające sowieckie wojsko, broniące się bezskutecznie przed szybkimi, mocnymi, a decydującymi ciosami. I oto działania naszych oddziałów z bolszewikami były skończone. Zdążyło się na czas” – pisał szwoleżer Tadeusz Szmurło. Aby do tej spektakularnej pogoni doszło, trzeba było bić się długie miesiące, nieraz ponosząc porażki, a wygrane okupując niemałymi stratami. Zwycięstwo, które uratowało byt Rzeczypospolitej, okupiono kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy poległych lub zmarłych z ran i chorób. Reprezentowali oni cały przekrój społeczeństwa polskiego – chłopów, robotników, rzemieślników, inteligencję, ziemian, a także przedstawicieli innych narodowości żyjących w Polsce – Ukraińców, Żydów, Białorusinów, Ormian, czasem po prostu mieszkańców ziem dawnej Rzeczypospolitej, którzy określali się jako tutejsi. Byli przeważnie młodzi, powiedzielibyśmy też – zwykli, których krew przelana w tej wojnie o wszystko czyniła niezwykłymi – jak nieznanego z nazwiska żołnierza, piszącego z frontu do matki: „Najdroższa Matko: pise i nie wiem, czy nie pise ras ostatni bo jezdem w atakach dzień i noc. Bóg przenajswientszy wie tylko, czy zyw powruce. Ale to nic. Nie jeden ja taki syn i nie jedna ty taka matka biedna a Polszka tylko jedna”.

Artykuł został opublikowany w 8/2015 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.