Jarosław Zwycięski
  • Antoni TrzmielAutor:Antoni Trzmiel

Jarosław Zwycięski

Dodano: 
Jarosław Kaczyński, prezes PiS
Jarosław Kaczyński, prezes PiS Źródło: PAP / Tomasz Gzell
Najlepsza instrukcja zarządzania zawarta jest w zasadach BHP – gdy dwóch lub trzech niesie drabinę, to jeden musi być kierownikiem. To, że niekwestionowanie jest nim Jarosław Kaczyński, podpisali w sobotę obaj koalicjanci w deklaracji lojalności, która była ostatnio mocno problematyczna. I najwyraźniej obejmuje Mateusza Morawieckiego.

Medialni bonzowie, także na prawicy, w ostatnich dniach wyszli z roli. Dawno już przestali opisywać. Dotąd zazwyczaj opowiadali, jak się kopać polityczną piłkę powinno. Teraz z komentatorskich lóż wbiegli. I zachowali się jak sędziowie, którzy nie przestając gwizdać fauli, podawali piłkę poszczególnym zawodnikom na boisku. Tyle, że okazało się, iż w odróżnieniu od „antykaczystowskiej” opozycji, selekcjoner reprezentacji jest zupełnie na to nieczuły. Kaczyński jest zupełnie wewnątrzsterowny, a więc podmiotowy. I, bagatela, potrafi wygrywać. Także z opozycją wewnątrz własnej drużyny. Bo to widzieliśmy w tych dniach.

Pułapki myślenia o „naczelniku”

Kto ma rządzić? Dla całej Polski „oczywistą oczywistością” od 2015 roku, iż to Jarosław Kaczyński. Tylko, że może nie większość, ale najbardziej prężna medialnie część jego politycznego obozu zdawała się o tym zapominać. Jakby upatrywała swojej osobistej szansy w dystansowaniu się od Jarosława Kaczyńskiego. Proces ten rejestrowany przez wąskie grono dziennikarskich sejsmografów, powodował duże wstrząsy. Obecny był tak w partiach koalicyjnych (a więc zewnętrznych), jak i wewnętrznych, których to ważne niegdyś postaci bardziej oglądało się na młodszych. Partiach, które wedle źródłosłowu widzą tylko część, a nie całość. Z każdym tygodniem władzy, coraz bardziej widzieli nie las, ale drzewa. I to najbardziej te wokół siebie. I coraz bardziej – konkurując nie z żywiołami, które chcą tradycyjną Polskę zniszczyć, ale z o najbliższymi sobie politykami niczym drzewa z tego samego pnia wyrastające o to samo światło słoneczne. Zainteresowanie sobą, dające polityczną korzyść osobistą, przysłaniało interes całości. A nie wystarczy mówić pięknie o Polsce, tylko trzeba realnie działać..

Co prawda w wyborach liczono na wielkiego stratega, że wejdzie „naczelnik” i „zaorze” opozycję. On jakimś programem+ na to, czy owo zrobi wynik całości. A my tu konkurenta wewnętrznego musimy pokonać. Tym samy naczelnikowski obóz nie był już zdominowany „kadrówką”, ale myśleniem charakterystycznym dla demokracji, o czym gorzko przekonał się „oryginalny Naczelnik” począwszy wyborów 1919 roku. Słów Józefa Piłsudskiego nie wypada tu przywoływać. Dość, że Jarosław Kaczyński prezentuje zupełnie inne, niż piłsudczykowski maj rozwiązanie. Ale i on musiał zmierzyć się tym, co opisano już dwieście lat temu: „Gdy wielki wielkiego / Będzie dusić, my duśmy mniejszych, każdy swego. / Z góry i z dołu, wielcy wielkich, małych mali, / Jak zaczniem ciąć, tak całe szelmostwo się zwali / I tak zakwitnie szczęście i Rzeczpospolita”. Tyle, że Mickiewicz tyleż to opisał, co zarazem wyśmiał. (Walka między Dobrzyńskimi a Soplicą dała wszakże pretekst do interwencji Moskalom, a w efekcie Wielkiej Emigracji). Jednym słowem – mówiąc już językiem czołowego antypiłsudczyka – to droga donikąd.

Niemniej faktem jest, iż proces kwestionowania decyzji Kaczyńskiego z każdym rokiem „jego rządów” postępował. Najpierw bardziej przez zaniechanie, niemożności (czego symbolem stała „resortowość”), a teraz już jawnie – odrzucając jego koncepcje kolejnej zmiany. W zeszłym tygodniu po raz pierwszy zakwestionowano wprost decyzje Jarosława Kaczyńskiego. Usiłowano doń przemówić faktami, jakby posługując kalką z „Ogniem i mieczem” – „towarzystwo prosi, a jak nie, to samo weźmie”. Więc Kaczyński, pomny na wpisanego w polskie DNA Sienkiewicza – musiał rozsierdzić się i wywrócić dosłownie stolik (co pięknie pokazał Hofman, ale Jerzy, nie Adam).

Napiszę to jeszcze raz – nieważne meritum tej czy innej ustawy, lecz zasada. Równie dobrze spór wywołałby akt prawny zmieniający tradycyjną, naturalną dla człowieka percepcję, iż to ziemia jest centrum i wokół niej krąży tak słońce jak księżyc, na nowinkarską teorię heliocentryczną (kto z nas tego doświadczył?). A jako że feministki krzyczą, że „Kopernik też była kobietą”, to może konserwatystom nie wypada głosować „za” za takim gender-fluid Mikołajem? (Zwłaszcza, że wielu przenikliwych „Seksmisję” ogląda się dziś bardziej niż jako komedię, tylko jak dramat, w którym my żyjemy).

W efekcie tego wielomiesięcznego procesu obóz Kaczyńskiego się rozhermetyzował i zaczął hamletyzować. Tak jak niegdyś Porozumienie Centrum. Jakby ludzie żyjący ze zwycięstwa Kaczyńskiego (nikomu innemu, mimo licznych projektów partyjnych, się nie udało) jęli traktować go tyleż słowami ordynarnie lizusowskimi, a zarazem de facto uznając, iż zrobił swoje i nie już był potrzebny. Patrzmy na czyny, nie na deklaracje. A te wskazywały siłą faktów na myślenie, iż zawiódł ich do zwycięstwa, ale… już wcale nie był ich wodzem – czyli kluczową postacią, która nomen omen dokądś wiedzie, prowadzi. Choćby na futerka. To właśnie pokazało to głosowanie sprzed tygodnia.

To tak jakby uparcie tytułując Kaczyńskiego „naczelnikiem” zakreślali tą godnością koniec dziejowej misji Józefa Piłsudskiego przedwcześnie – gdzieś w 1919 r. (co w efekcie zakończyło by los Odrodzonej Rzeczpospolitej równie szybko jak ówczesnej Ukrainy).

Ostatni tydzień, jednoznacznie sygnalizuje politykom to, co piszący te słowa prosty dziennikarz doświadczył na własnej skórze przed laty. W dniu inauguracji Telewizji Republika, gdy Jarosław Kaczyński był autentycznie oburzony samym wspomnieniem przeze mnie Sulejówka. Panom posłom do sztambucha dopiszę, że to był mój ostatni wywiad z prezesem PiS.

Zwłaszcza, że wielu polityków Zjednoczonej Prawicy, skądinąd najwyraźniej przez samego Kaczyńskiego podpuszczonych, co do jego własnego wieku, już uwierzyło, że to czas przejmowania politycznego spadku, choćby przymiarki do dzielenia schedy. Ta powtarzana wielekroć teza stała się wręcz tak notoryczną, że zdominowała analizę bardziej od faktów. Skupieni na wieku nie zauważyli, że realnie odbierające animusz kolana zostały zostały wszak zoperowane. Próbowali traktować Jarosława Kaczyńskiego trochę jak „Dziadka” (jak z czułością mówiono przed wojną o Marszałku), a zarazem jak dziadka, któremu „drukuje się osobne pisemko”, „niech się dziadek cieszy”. Jak widać milczenie Kaczyńskiego nie oznaczało wyzbycia się sprawności intelektualnej, która w polityce oznacza… wyczekania właściwego momentu. Ci nazbyt skupieni na Jarosława Kaczyńskiego roczniku jakby nie zauważali, że właśnie o najważniejszą prezydenturę na świecie ubiega się dwóch polityków wyraźnie starszych (Joe Biden – 1942; Donald Trump – 1946). Tak, tak, to nie opowieść o kanclerzu Adenauerze równie odległa dla większości współczesnych Polaków, jak ta o żelaznym wilku, tylko tu i teraz, w XXI wieku).

Nazwisko Kaczyński pewnie znajdzie się w najnowszej historii Polski, ale różnie od nazwiska Marszałka. Wspólna jest ich wola „oczyszczenia życia publicznego ze zdrajców i szuj”. Wspólne, że życie polityczne zaczynali w czasach niewoli. Wspólne zdecydowanie. Ale tyle. Oczyszczenie, choć na łacinę tłumaczy się tak samo, wcale nie oznacza rekonstrukcji Sanacji. Piłsudski nie rozwiązał problemu dobrze personalnego swego politycznego następstwa. Kaczyński najwyraźniej chce inaczej. I to się właśnie rozstrzygnęło. Choć wybór Kaczyńskiego będzie podważany. Więc to nie koniec napięć.

Polityczny system Kaczyńsko-centryczny

Zresztą i wcześniej, przed 2015 r. to on był jej centralną postacią polskiej polityki. Najlepszy dowód, że Donald Tusk przez 16 lat III RP nigdy nie wygrał nie swoimi liberalno-łagiewnicko-lewicowymi hasłami. Przegrawszy prezydenturę z jego ś.p. Bratem (2005 r.), ale wygryzłszy konkurencję (Włodzimierz Cimoszewicz) stał się liderem frontu „antykaczystowskiego”. Nie współpraca z Kaczyńskim zapewniła mu karierę, ale uczynienie jej niemożliwą. Tego dowiodły pozorowane przez Tuska negocjacje Jana Rokity (o czym ten publicznie mówił). Co obecna rekonstrukcja rządu, nie tylko swą długością, niebezpiecznie przypominała.

Pierwsze zwycięstwo Tusk więc otrzymał, gdy wyniku niekonsekwencji obozu Kaczyńskich dostąpił szansy zmierzenia się z samym ówczesnym premierem Jarosławem Kaczyńskim (ten wcześniej za przeciwnika wskazywał jedynie Aleksandra Kwaśniewskiego jako symbol postkomunistycznego kapitalizmu). Dzięki tej rozmowie w telewizji – pełnej słabo słyszalnych w tv, ale zagłuszających w studio pohukiwań partyjnych kumpli Sławomira Nowaka z „Charlotty”, dała szanse Donaldowi Tuskowi na posługiwanie się ceną ziemniaków i pielęgniarkami, które z Wielkiej Brytanii do nowoczesnych szpitali wracały tylko w wyborczych reklamówkach Platformy. Dopiero wówczas, po całych latach politycznego marginesu, pierwszy raz wygrał. Tak i wszystkie kolejne elekcje wygrywał na tym – na straszeniu Kaczyńskim. I znajdował odzew. Tygodnik „Polityka”, która go wówczas jeszcze nie kochała wołała jednoznacznie na okładce „Tusku musisz”. Dla wszystkich było jasne, że „musi wygrać z Kaczyńskim”. I, jawna deklaracja wsparcia sprywatyzowanego medium, jednoznacznie wskazywała poczucie wytrawnych wrogów Kaczyńskiego, że bez podłożenia się rzekomo zdystansowanego tygodnika, może się nie udać. (Co, nota bene, powtórzono teraz wobec Rafała Trzaskowskiego, ale to już okazało się nie działać).

Przypomnijmy, bo to ucieka z naszej świadomości: niewiele brakowało by ta strategia miała o wiele krótsze nogi, niż te sięgające rejterady Tuska przed Kaczyńskim na z góry upatrzone pozycje w Brukseli (2014 r.). Wszakże posmoleńskich wyborach kładliśmy się spać w Polsce, w której prezydentem-elektem był Jarosław Kaczyński, a obudziliśmy się z Bronisławem Komorowskim (2010 r.). Rok później obawa zjednoczonego „obozu antykaczystowskiego” była tak wielka, że prominentni i bliski współpracownicy Tuska post factum, między sobą, przyznawali się do wyborczego wykorzystywania Orlenu. Po zwycięstwie czuli taką ulgę, że jak to miał ująć Donald Tusk „teraz benzyna może być po siedem złotych”.

I nie opisuję tutaj najnowszej historii politycznej Polski, tylko paradygmat w którym opozycja wciąż tkwi. Poseł Paweł Zalewski w tych dniach na antenie Polskiego Radio 24 przyznał mi, że w Platformie wciąż nie wiedzą, dlaczego przegrali w 2015 i szukanie odpowiedzi zajmie im jeszcze rok, dwa. Są więc szachy personalne („od kiedy to skompromitowani nie grają”), ale paradygmat – jeszcze bardziej przeciw Kaczyńskiemu pozostaje. Tyle, że zachodzą w głowę, dlaczego to przesłało działać. Nie powszechnie, wszak mają swoje miliony wyborców, ale w rozstrzygającej o władzy grupie wyborców. (Gdy się walczy o zwycięstwo, to ją trzeba mieć na względzie.)

A odpowiedź, droga Platformo, jest prosta: bo Kaczyński w głębokiej opozycji, zmienił coś więcej niż układ nazwisk. Po 2010 r. prezentował ostry kurs bojkotu, by w kluczowym momencie przyjąć zaproszenie do Bronisława Komorowskiego w przeddzień wizyty Baracka Obamy. – Pójdę na to spotkanie. Czym się kieruje? Interesem kraju, interesem Polski” – mówił w 2011 r. wyraźnie zdumionym dziennikarzom.

Jak bardzo wiele kręciło się wokół Kaczyńskiego, pokazuje cała „antykaczystowska” znalazłszy się w opozycji. Do tej pory wszystko, co robiło wówczas Jarosław Kaczyński i przyjaciele. OZZZ i ZNP oraz KOD/Obywatele RP/„Nowa Solidarność” miały być odpowiedzią na jednoznaczność NSZZ „Solidarność”, oko.press itp. – oryginalnym „Uważam Rze”, Kluby Obywatelskie imitacją Klubu Ronina, KOD Kapela – Jana Pietrzaka, a mit dokonań Donalda Tuska – odpowiednikiem pielęgnowania spuścizny ś.p. Lecha Kaczyńskiego, zaś połknięcie przez PO Nowoczesnej i utworzenie Koalicji Europejskiej/Obywatelskiej odpowiednikiem Zjednoczonej Prawicy, równie udanym jak Małgorzata Kidawa-Błońska obsadzona w niegdysiejszej roli prof. Piotra Glińskiego. (Wcześniej kopiowano ś.p. Lecha Kaczyńskiego – sojusz z Niemcami miał zastąpić Amerykę i Wyszehrad, Muzeum Historii Polski i Europejskie Centrum Solidarności – Muzeum Powstania Warszawskiego, a prezydentura Warszawy miała otwierać automatycznie drzwi do najwyższego urzędu w Polsce.) Jak to mówią, imitacja jest najwyższym hołdem dla oryginału.

Znów trzeba coś zmienić

Już po dwóch latach rządów Zjednoczonej Prawicy, Jarosław Kaczyński uznał, że czas na przyspieszenie (tak samo jak w 1990 r.), czego praktycznym wyrazem była zmiana premiera. „Naszą Beatkę” zastąpił rzekomo obcy „bankster”. Przecież ten teraźniejszy kryzysowy tydzień w tej zmianie ma swój początek. To wówczas jeszcze półgębkiem, ale jednak próbowano zakwestionować napoleońską politykę „erichez-vous” (bogaćcie się). Plan Morawieckiego ustawiony wraz z jego autorem w centrum. Tak wówczas, jak teraz, próbuje się wskazać „Mateusza” jako dowód na „szaleństwo Naczelnika”.

Pominąwszy partykularne interesy bezpośrednio zainteresowanych, zastanówmy się, czy nawet gdyby możliwość odwoływania się do ośmiu lat rządów Platformy skutecznie nie wyzerowałoby oglądane w milionach „Ucho prezesa”, to czy i tak kampania roku 2020 nie oznaczała by kresu możliwości odwołań do przeszłości? Także tej własnej i chwalebnej takiej jak choćby 500+ „Jarkowe” – to połączenie gotówkowego przewrotu kopernikańskiego dla znacznej części rodzin z New Dealem dla polskiej gospodarki – jest już przez większość Polaków uznawane za „oczywistą oczywistość”. Zdaje się, że Polacy uważają „że im się te pieniądze po prostu należały”. I mają rację. A oczekiwanie od wyborców, że się przy urnach odwdzięczą jest błędem, który zgubił Bronisława Komorowskiego bardziej niż bigosowanie?

W moim coniedzielnym programie w Polskim Radio RDC Agaton Koziński zauważał, że pięć lat temu PiS dostał premię za jedność i były przepływy doń nawet z SLD. Teraz już ich nie ma. Teraz Polacy, coraz liczniej uczestniczący w wyborach, przychodzą tylko do jednego albo do drugiego obozu, ale nie między nimi. Ciekawe. Zwłaszcza, że jesteśmy bombardowani tezami medialnych bonzów prawicy, że tylko jedność ma znaczenie. Że bez każdej szabli, sam Kaczyński nie da rady. Sondaże pokazały, że w chwili próby dziś on sam miałby większość.

Jeśli nałożymy mniejsze poparcie młodych ludzi i ogromne zmiany na polskiej wsi (znaczna część jej mieszkańców nie żyje już z roli, proces umiastowienia dotyczy też aspiracji i dystrybucji prestiżu), to zrozumiałe jest tak silne postawienie przez Jarosława Kaczyńskiego na zmianę generacyjną, która obejmuje najbliższe otoczenie Kaczyńskiego (młody Moskal zastąpił „panią Basię”). Ale to przecież za mało. To oznacza nie tylko dopieszczenie młodzieżówki PiS jedyną obecnością PJK w kampanii. By to było prawdziwe musi oznaczać zmianę polityki. A politycy wiedzą, że skoro ludzi dobiera się do zadań, to wcale nie są niezatapialni. A nie wszyscy „za zasługi” czy „za całokształt” mogą znaleźć się na politycznej emeryturze w europarlamencie czy NBP. Stąd proces rosnących trudności, który opisałem wyżej. Stąd de facto proponowanie ciepłej wody w kranie. W wersji pisowskiej musiałaby być ona oczywiście „narodowa”. Tyle, że to nie wystarczyło nawet Tuskowi, gdy miał wszystko w Europie, w państwie i w mediach. To tym bardziej nie wystarczy Zjednoczonej Prawicy, która nie ma nawet połowy. Bo czas biegnie bardzo szybko. Dlatego i ona musi się zmieniać.

Kaczyński kuratorem bezpieczeństwa Polski

Piątkowa prasa już tytułuje nową funkcję jako „wicepremier od nadzoru nad Ziobrą”. Dodajmy – bezpośredniego. Ma rację, bo jeśli Jarosław Kaczyński formalnie otrzyma nadzór nad ministerstwami: obrony, spraw wewnętrznych i sprawiedliwości, to zajmie się tym ostatnim, gdyż od samego początku dwa pozostałe resorty są nieobsadzone nie tyle wiernymi pisowcami, co przede wszystkim – bliskimi współpracownikami samego Jarosława Kaczyńskiego. Zresztą resorty te nie generują to problemów (a raczej powody do dumy), tak w opinii publicznej jak w aspektach międzynarodowych – patrz, pars pro toto, amerykańskie wojska w Polsce. Jasne, że chodzi o ministerstwo sprawiedliwości – stało się ośrodkiem wokół którego generuje się konflikt polityczny. Z „plusami dodatnimi i plusami ujemnymi”. W efekcie zmian sukcesy ministerstwa sprawiedliwości w opinii publicznej będą teraz sukcesami doktora prawa Jarosława Kaczyńskiego, zaś błędy i niemożności zostaną przy magistrze – ministrze. Bo uzyskawszy formalny (obligatoryjny, a nie fakultatywny) dostęp do dokumentów, projektów w obiegu kancelaryjnym premier Kaczyński będzie mógł interweniować nim dowie się o nim opinia publiczna. A szybkość to skuteczność.

Jednak, co umyka, to kontekst wejścia Jarosława Kaczyńskiego do rządu. Ważniejszy i szerszy niż wewnętrzne rozgrywki Zjednoczonej Prawicy. Żyjemy w czasie, gdy „koniec historii” definitywnie się skończył. Zwłaszcza – dla Polski. Żyjemy, gdy jeden naszych sąsiadów napadł na drugiego. Trzeciemu, mimo sprzeciwu prawie całego narodu, grozi fatyczne wchłonięcie przez pierwszego. Rozpad ZSRS przez Putina określany jest jako „największe nieszczęście XX w”. Dla wszystkich Polaków jasne jest jak złowrogi cień dla naszych dzieci miałoby odtworzenie granicy na Bugu na wzór sowiecki. Bo Terespol bliżej jest Warszawy niż Poznań.

Dlatego pomysł utworzenia najwyższego rangą polityka koordynatorem przejawiał się już dawno nie tylko w dokumentach NATO, ale i wąskim gronie najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, którzy mi o tym mówili bodaj półtora roku temu. I od początku mówiono tu o postaci prezesa PiS. Dlatego najpierw mówiono o komitecie do spraw bezpieczeństwa czym będzie w swej istocie (choć wobec niebezpieczeństw analogii językowych z nazwy tej zrezygnowano).

Ktoś mógłby powiedzieć, że od 2015 r. Kaczyński ma mandat do zajmowania się przede wszystkim bezpieczeństwem Polski. Teraz wicepremier Kaczyński będzie miał formalno-państwowy tytuł, by uczestniczyć wprost na przykład w rozmowach z Amerykanami, którzy czuli są niesłychanie na punkcie tytułów i precedencji rządowej. „Deputy prime minister”, będący przełożonym rządowym ministrów, naturalnie może uczestniczyć bezpośrednio w negocjacjach (jeśli krótkość czasu i waga spraw decyzji będzie musiała oznaczać, że uniknie się głuchego telefonu, niemożności i zastąpi się to nie pozostawiającą wątpliwości sprawczością). I choć, jak wiemy, kanclerz Angela Merkel bardziej rozumiała nasz system konstytucyjny i rozmawiała z „szeregowym posłem” (jak się próbuje po stokroć go deprecjonować – zresztą fałszywie konstytucyjnie). I ta najważniejsza w Europie postać rozmawiała z nim nie tylko, gdy już miał sejmową większość, ale i na tajnych naradach, gdy był liderem opozycji (ciekawe czy teraz ma z kim rozmawiać, skoro ostatnio Donald Tusk narzekał, że musi czekać na połączenie… tydzień, gdy jeszcze niedawno było łączony od ręki. A te ponad dziesięć tysięcy minut czekania na słuchawce to… polityczna wieczność).

Morawiecki przegranym? Wolne żarty

Nawet na łamach dorzeczy.pl cytowano wypowiedzi publicystów, także tych którzy twierdzili, że Jarosław Kaczyński wchodząc do rządu osłabia tym samym premiera Mateusza Morawieckiego. Sądzę, że jest odwrotnie. Zanalizujcie P. T. Czytelnicy sytuacje sami.

Gdy tuż po zwycięskich wyborach prezydenckich, niespodzianie dla całego obozu, Kaczyński ogłaszał rekonstrukcję, od początku mówił zupełnie jednoznacznie – jedno jest pewne: Mateusz Morawiecki będzie premierem. Jak się okazało, w tych dniach zniknąć mogą koalicjanci, rząd może być mniejszościowy, ale premier zostaje. Jak się powszechnie mówi, gdy porozumienie koalicyjne podpisywano (przy premiera udziale), Jarosław Kaczyński ma zostać – jego zastępcą w partii. Czy w listopadowych wyborach partyjni bonzowie mogą sprzeciwić się by Mateusz Morawiecki został pierwszym zastępcą Jarosława Kaczyńskiego, gdy on sam uznaje go formalnie za swego szefa?

Piszę formalnie, bo przecież każdy premier zależny jest od większości parlamentarnej – inaczej nic nie mogą zrobić, a ich formacje się kończą (dość wspomnieć AWS i zależność Jerzego Buzka od Mariana Krzaklewskiego czy Marka Belki od Aleksandra Kwaśniewskiego). Ale tu forma jest też przesłaniem.

Formalnie też Jarosław Kaczyński potwierdza mój tytuł sprzed wielu miesięcy, że z Mateuszem Morawieckim tworzy „tandem, który jedzie”. Kaczyński tą utwardzoną linią decyzji potwierdza, że jechać chce dalej z Morawieckim. Wskazując jednoznacznie, że kluczowym adresem w Polsce są Al. Ujazdowskie (siedziba premiera), a nie Nowogrodzka. Bo on tam teraz jest. (To w jakieś mikroskali zmiana, jak między Krakowem a Warszawą). Czy człowiek tak od 40.lat w polityce poważny przekroczyłby Rubikon KPRM, tylko dla tytułu i ochrony, albo co ważniejsze – gdyby to nie był gabinet naprawdę, a tylko jakieś taki w istocie dojutrkowy? Wszak premierem mógłby być od pięciu lat. Zdecydował się teraz. I to na funkcję zastępcy prezesa rady ministrów. To klarowny wybór.

Zauważmy, że nawet nie rządowy a zwykły, rowerowy, tandem pokona swą siłą nawet złotego Majkę. A PiS będzie miało obu swoich liderów w rządzie – Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego. A w polityce dwóch to już tłum. Dlatego dążąc do urealnienia pozycji politycznej, jak to określił marszałek Terlecki, tych „mniejszych partyjek”, będą mieli po jednym ministrze. (I to budziło sprzeciw.) A tylko będą ich szefowie. Inni nie są wstanie – też to słyszeliśmy w tych dniach. Odwrotnie zaś nie było problemów.

Zauważmy Morawiecki z outsidera, wręcz wynajętego z innego świata, bezpartyjnego ministra-fachowca, stał się nie tylko członkiem partii, teraz jej posłem z arcyważnych Katowic (jedyne miasto wojewódzkie, którym PiS współrządzi!), ale także super-wicepremierem, premierem i jak to określił prezes PiS – lokomotywą wyborczą. Większą niż działacze partyjni, bo tu szykuje ogromną reformę. Morawiecki zaszedł więc dalej, niż poprzednicy ś.p. profesorowie: Zyta Gilowska czy Zbigniew Religa. Ci przechodzili nawet z PO do PiS i byli trzecimi koalicjantami. Ale teraz to Morawiecki staje się pierwszym po Kaczyńskim. Oczywiście – nie przeciw Kaczyńskiemu, ale we współpracy z nim. Bo też losy antykaczystowskich frond kończą się tak samo – albo Polska Jest Najważniejsza (partia nie mylić ze Stowarzyszeniem) w Platformie Obywatelskiej, albo jak Solidarna Polska (która liderów, a nawet nazwę wzięła z kampanii Kaczyńskiego) z powrotem… Jarosława Kaczyńskiego. Tertium non datur.

Cienka czerwona linia zdrady

Tydzień burzy i naporu przypomniał też wyborcom i politykom, że nie jest wszystko jedno, w której partii Zjednoczonej Prawicy się jest, że były zdrady. A tę cienką czerwoną linię, można przekraczać tylko w jedną stronę – do Kaczyńskiego (patrz Jadwiga Emilewicz), nie zaś odwrotnie.

Doświadczenie wyborców prawicy jest tu jednoznaczne. I trwałe. Co potwierdziły w tych dniach sondaże – bez Kaczyńskiego tak Gowin jak Ziobro nie mieli nawet dwóch procent poparcia. To o ogromny punkt procentowy za mało by osiągnąć próg finansowania partii (więcej mieli zandbergowcy pięć lat temu) i 2,5 x za mało by zdobyć choć jeden parlamentarny mandat. A gdzie tam do 231, które dawałoby „bardziej kaczystowskiej od samego Kaczyńskiego partii” wdrożyć cokolwiek.

Jak informował portal dorzeczy.pl PiS ustalił, że to prof. Przemysław Czarnek miał zastąpić Zbigniewa Ziobro. Czy ta zmiana tak personalna jak i partyjna oznaczałaby odejście od pryncypiów, pobłażanie dla przestępców? Nie sądzę. Polacy patrzą na polityków, ale głosują na politykę. A jedynym wyjątkiem dotąd jest Jarosław Kaczyński, co pokazują dzieje Porozumienia Centrum po wypchnięciu zeń Kaczyńskiego – o czym najlepiej świadczy fakt, że dziejów PC/ PPChD nie wykłada się nawet na akademickich zajęciach z systemu politycznego Polski.

Przywołałem przed chwilą Marka Belkę nie bez kozery. Wszak pojawiła się publikacja „SE” zapowiadająca rzekomą partię prezydencką opartą o Zbigniewa Ziobro i Beatę Szydło. Pominąwszy osobiste wątki między prezydentem Rzeczpospolitej a ministrem sprawiedliwości, których rzeczywiście łączyć jedynie kobieta, to tego tygodniowe sondaże ostatecznie taką akcję uniemożliwiły na długie lata. Dlatego Janusz Korwin-Mikke mówi… w „Rzeczpospolitej” o „luźnych rozmowach” w sprawie list wyborczych jakie z Solidarną Polską jakie miała prowadzić już Konfederacja. Co oczywiste – podmiot mówiący nie tylko jest najlepszym przykładem jaką sprawczość to by oznaczało. Na co nie da się nabrać wytrawny gracz jakim jest Zbigniew Ziobro. Zwłaszcza, że oznaczałoby to, że wyzwaniem byłby dla niego już nie Kaczyński tylko… Bosak, który na młodość i radykalizm go przegada. Tyle, że to nie zmieni Polski, bo nie da władzy.

Dlatego Jarosław Kaczyński odniósł ogromny sukces. Po kolejnym zwycięstwie nad opozycją, rozegrał kontrolowanie rosnącą od miesięcy opozycję wewnątrz obozu. I to tak, iż każdy jej ruch oznacza dlań znalezienie się na spalonym. Dwa ruchy i kostkę ułoży po horyzont roku 2030. Ciekawym, jakie będą wówczas nazwiska lidera obozu antykaczystowskiego. Bo na pewno nie te co teraz.

Czytaj też:
Kaczyński ogłasza koniec kryzysu w Zjednoczonej Prawicy. "Mamy radosną wiadomość"

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także