• Tomasz WróblewskiAutor:Tomasz Wróblewski

Amerykański cud

Dodano:   /  Zmieniono: 
Amerykański cud
Amerykański cud

Amerykanie mają nowe słowo: „reshored”. Oznacza powrót do brzegu, czyli przeciwieństwo „offshore”. Firmy, które kiedyś uciekały z miejscami pracy do Azji czy Ameryki Południowej, teraz na potęgę przybijają do brzegów Ameryki- pisze w najnowszym Do Rzeczy Tomasz Wróblewski.

Amerykańskie firmy z powrotem przenoszą do Stanów Zjednoczonych produkcję, miejsca pracy i nadzieję. Ekonomiści, trochę na skróty, nazywają to ożywieniem gospodarczym. Był kryzys, jest poprawa. Ożywienie sugerowałoby, że za Ameryką i Niemcami zaraz podąży reszta świata. A tak wcale być nie musi. Na renesans amerykańskich firm składa się mnóstwo nowych czynników, mocno ograniczonych do przemian wewnątrz samych Stanów Zjednoczonych. Tym, czym globalizacja była dla dwudziestolecia 1988–2008, tym „reshored” będzie dla kolejnego pokolenia.

Taniej niż w Polsce

Postęp technologiczny, taniejąca energia, nowe formy zatrudnienia i mniej roszczeniowe postawy pracownicze – wszystko to powoduje, że koszty produkcji w Stanach Zjednoczonych stały się niespodziewanie niskie. Tylko w tym roku ponad 100 amerykańskich firm uciekło z Chin i otworzyło dawno zamknięte fabryki w Georgii, Karolinie Południowej, Kentucky, Luizjanie czy Teksasie. Drugie tyle firm przenosi się tu z Europy, Meksyku, Brazylii. Dotyczy to zarówno średnich, kilkusetosobowych firm, takich jak producent systemów irygacyjnych ET Water Systems, który zamknął zakłady w Brazylii i Singapurze, jak i takich kolosów jak General Electric, który produkcję lodówek i zmywarek przeniósł z Chin do południowych stanów Ameryki, gdzie utworzył 12 tys. miejsc pracy. Od 2010 r. do Ameryki wróciło łącznie 520 tys. miejsc pracy. Do końca 2014 r., jak przewiduje biuro analiz Kongresu, ta liczba przekroczy milion.

Analiza kosztów pracy na świecie, przygotowana przez Boston Consulting Group (BCG), tłumaczy fenomen rewitalizacji amerykańskiego przemysłu. Koszty produkcji liczone na podstawie wskaźników wydajności, koszty pozapłacowe, w tym klimat biznesowy, pokazują wyraźną przewagę Stanów Zjednoczonych. I to już nie tylko w porównaniu z tak drogimi państwami jak Dania czy socjalnymi systemami jak Francja. Produkcja w Ameryce okazuje się bardziej opłacalna niż w Polsce czy niektórych państwach Azji.

Godzina pracy chińskiego robotnika w tym ujęciu kosztuje 8,62 dol., a amerykańskiego – 21,25 dol. To wciąż spora różnica, ale w takich stanach jak Missisipi czy Karolina Południowa godzina pracy kosztuje pracodawcę już zaledwie 15 dol. W Polsce przeciętny zatrudniony otrzymuje co prawda tylko 7,5 dol. za godzinę, ale w ujęciu wydajnościowym i przy uwzględnieniu wszystkich kosztów – trudnego otoczenia biznesowego czy barier administracyjnych, które spychają nas na dalekie miejsca w rankingu Banku Światowego – kosztuje pracodawcę znacznie więcej. Zliczając wszystko razem – ubezpieczenie emerytalne, ubezpieczenie rentowe, chorobowe, wypadkowe, zdrowotne, Fundusz Pracy, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych – ten koszt wynosi już blisko 16 dol. za godzinę. (...)

Przez ostatnie lata zmieniły się warunki pracy, modele zarządzania, a co najważniejsze – technologia umożliwiająca stworzenie zupełnie innych modeli produkcji. Działacze „Solidarności” demonstrujący w Warszawie tak naprawdę walczyli o normalność, której już nie ma. O dawne miejsca pracy, tradycyjne formy zatrudnienia. Oni normalności już nigdy nie posmakują.

Dziennikarze piszący o nowym fenomenie powracających miejsc pracy z Azji i Europy do Ameryki zwracają uwagę na to, że nowo powstałe fabryki nie są już dawnymi miejscami zatrudnienia. Wolne od związków zawodowych, zobowiązań względem lokalnych władz. Uzbrojone w elastyczne formy pracy okazują się być prostsze do zarządzania niż fabryki w Chinach, gdzie inwestor poddawany jest dziesiątkom roszczeń, szykan i nie może być do końca pewien stabilności prawa. (...)

Cały artykuł dostępny w 35. wydaniu Do Rzeczy.

Czytaj także