Mogliśmy pokonać Rosję! Zwycięstwo było w zasięgu ręki
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

Mogliśmy pokonać Rosję! Zwycięstwo było w zasięgu ręki

Dodano: 
Wojciech Kossak „Olszynka Grochowska”
Wojciech Kossak „Olszynka Grochowska”Źródło:Wikimedia Commons
Minęły lata, pokolenia, właściwie całe epoki od czasów pierwszych powstań, ale w kolejnych generacjach Polaków ciągle odżywa pytanie: A może jednak istniała szansa na zwycięstwo? Pytanie to dotyczy szczególnie powstania listopadowego…

Czy powstanie listopadowe mogło się zakończyć zwycięstwem? Czy sukces mógł zwieńczyć jakiekolwiek polskie powstanie narodowo-wyzwoleńcze przed ogólnoeuropejskim trzęsieniem ziemi, jakim stała się I wojna światowa i upadek wszystkich trzech zaborczych cesarzy?

Jeśli odpowiemy przecząco na te pytania, to rodzą się następne. Czy w takim razie w ogóle należało rozpoczynać te powstania? Jaki był sens ryzykowania śmiercią i ranami najlepszej młodzieży, uwięzieniem lub wygnaniem elit, represjami obejmującymi sfery kultury, oświaty, religii, zasobów materialnych i niematerialnych w imię szczytnych, ale nieosiągalnych celów? Co więcej – każdy z naszych narodowo-wyzwoleńczych zrywów przynosił skutki odwrotne do zamierzonych. Nie tylko nie odzyskiwaliśmy suwerennego państwa, lecz także traciliśmy jego kolejne obszary, zarówno w sensie dosłownym, geograficznym, jak i przenośnym, czyli obszary swobód.

O takim efekcie bumerangowym mówi się już w wypadku konfederacji barskiej, która stała się dla Romanowych, Hohenzollernów i Habsburgów pretekstem do pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej. Zresztą i następne rozbiory następowały po zbrojnych próbach wybicia się na niepodległość: II rozbiór po wojnie 1792 r., a III – po powstaniu kościuszkowskim. Po powstaniu listopadowym car Mikołaj I odebrał Królestwu Kongresowemu konstytucję, parlament, wojsko, uniwersytet i dotkliwie ukarał wielu „buntowników”. Po powstaniu styczniowym tysiące powstańców – spośród tych, którzy przeżyli – czekało syberyjskie zesłanie lub katorga. Królestwo zamieniło się w Priwislinski Kraj, a brutalna rusyfikacja objęła wszystkie urzędy i szkoły. Zamiast Szkoły Głównej powstał rosyjski uniwersytet. Z dumą, ale i z dojmującym bólem mówi się nadal o ostatnim zbrojnym zrywie – powstaniu warszawskim – które nie uchroniło miasta od „czarnej śmierci”, a całego kraju od „czerwonej zarazy”.

Bić się?…

Jak trafnie zauważył w wywiadzie prasowym (dla PAP, 2013) Tomasz Łubieński – autor słynnej książki „Bić się czy nie bić?”: „W polskim XIX w. daje się zauważyć prawidłowość kolejnych walk o niepodległość co parę dziesiątków lat. Bardzo często uczestnicy poprzedniego powstania byli sceptyczni wobec aktualnych zrywów – tak było w przypadku powstania listopadowego. Oficerowie napoleońscy, generałowie listopadowi, nie wierzyli w powodzenie walk z Rosjanami”. Wygląda jednak na to, że sam Łubieński w to nie wierzy, ponieważ w dalszym ciągu wywiadu powiada: „Powstanie listopadowe to właściwie regularna wojna polsko-rosyjska, w której Polacy niespodziewanie odnosili nawet znaczne sukcesy”. Odnosili, to fakt, ale dlaczego „niespodziewane”? Czyżby byli z góry skazani na klęskę w każdej bitwie czy potyczce?

Z analiz takich znawców historii wojskowości, jak Wacław Tokarz, wynika, że należałoby się spodziewać znacznie większych sukcesów polskiego oręża. Na Tokarza i jego dzieło „Wojna polsko-rosyjska 1830 i 1831 roku” (wyd. 1928) często powoływał się Jerzy Łojek w swej głośnej książce „Szanse powstania listopadowego” (I wyd. 1966) oraz wydanym poza cenzurą (1986) „Kalendarzu historycznym. Polemicznej historii Polski”. Właśnie Łojek stał się najbardziej znanym obrońcą tezy o szansie ostatecznego zwycięstwa w powstaniu listopadowym. Ostatecznego – czyli nie tylko wygranej kampanii w polu, lecz także trwałego przywrócenia naszego bytu państwowego. Do wniosków tego autora jeszcze wrócimy.

Fragment obrazu "Bitwa pod Stoczkiem 1831" Jana Rosena

Sceptycyzm byłych powstańców do nowych powstańców jest jednak faktem. Często przywołuje się tu Bolesława Prusa, niegdyś powstańca styczniowego, a potem pozytywistę, ale jeszcze bardziej zaskakujące są przykłady krakowskich Stańczyków. Otóż czołowi przedstawiciele tego zachowawczego nurtu w polskiej myśli historycznej i politycznej, tacy jak Józef Szujski, Stanisław Tarnowski, Ludwik Wodzicki i Stanisław Koźmian, którzy w 1869 r. opublikowali w „Przeglądzie Polskim” pamflet „Teka Stańczyka” – sześć lat wcześniej ruszyli za kordon walczyć w powstaniu. Gdy jednak po klęsce pod Sadową (1866) monarchia habsburska zaczęła się przekształcać w demokratyczne państwo swobód obywatelskich i narodowych, odezwali się takimi słowy: „Z głębi naszych serc oświadczamy, że przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy!”. A w satyrycznej „Tece Stańczyka” obarczali naród polski winą za utratę niepodległości, wytknęli mu liczne wady ze skłonnością do anarchii na czele, a już do powstań zbrojnych w szczególności.

Sytuacja, jaka zapanowała w Galicji, sprzyjała „pracy organicznej”, krzewieniu oświaty, rozwojowi kultury i pielęgnowaniu tradycji narodowych, ale zabrakło wśród tych tradycji miejsca na powstania zbrojne, które stanowiłyby zagrożenie dla pokojowego trwania polskości w cieplarnianych warunkach zaboru austriackiego. Dlatego galicyjski konserwatysta Paweł Popiel pisał: „Jeżeli naród znajduje się, choć we względnej zawisłości, ale w takich warunkach, że może doskonalić swe cnoty i właściwości, nabywać sztuki rządzenia, której mu zawsze zbywało, bogactwo podnosić, a waśń wewnętrzną łagodzić, to położenie takie winien uszanować, wyzyskać i czekać odpowiednich okoliczności, które dla roztropnych Opatrzność sprowadza”.

Cóż, kiedy Opatrzność z dużą pomocą Józefa Piłsudskiego i jego Legionów okoliczności takie sprowadziła, na politycznej arenie odrodzonej Rzeczypospolitej zabrakło miejsca dla Stańczyków w ogóle.

Trzeba przyznać, że tzw. trzeźwo myślący autorzy nie wykluczają zrywu orężnego, jeśli przyjdzie odpowiednia chwila. Łubieński: „Klęska powinna uczyć mądrości, aby nie podejmować lekkomyślnie walki, aby nie niszczyć tego, co już zostało osiągnięte. Zadałem kiedyś pytanie »Bić się czy nie bić?«. Uważam, że należy się bić, ale tak, aby odnieść zwycięstwo”. Lecz, uwaga! Przykład Popiela dowodzi, jak łatwo stosowną chwilę przegapić, szczególnie gdy konformizm staje się nawykiem.

Inny, współczesny krakowianin prof. Andrzej Nowak powiedział przed rokiem w wywiadzie dla „Dziennika Polskiego” tak: „Jeśli ktoś wstydzi się tego, że w Polsce mocna była tradycja powstań, nie rozumie, na czym polega istota polskiej tradycji i tożsamości. W niej centralne miejsce zajmowała wolność. Gdy ją straciliśmy, to trzeba było się o nią bić! Innego rodzaju pytaniem jest to, czy w danym momencie warto było rozpoczynać walkę? Ale i na nie szalenie trudno udzielić mądrej odpowiedzi. Dziś możemy jedynie dywagować nad kwestiami, które znamy dzięki badaniom. Zastanawiać się np. nad tym, czy moment wyboru rozpoczęcia walki był optymalny. Radzę zwrócić uwagę, że często w sporach o to, czy bić się, czy nie bić, uczestniczą ludzie, jak np. Tomasz Łubieński i liczni profesorowie, którzy zajmują się stroną polską, a nie mają zielonego pojęcia o polityce rosyjskiej.

Czytaj też:
Obrońca polskich dworów. Wielka krucjata Feliksa Jaworskiego

Elity rosyjskie uważały, że skoro Polska została przez Rosję podbita, to jest jej częścią na zawsze. Takie rozumowanie pojawiło się przed powstaniem Królestwa Kongresowego i niemal natychmiast stało się fundamentem myślenia rosyjskich elit wobec Polski. Były one przeciwne państwowości polskiej w jakiejkolwiek formie, w tym powstaniu Królestwa Polskiego. Uważały, że skoro Rosja wygrała z Napoleonem, podbiła Europę, sromotnie pokonała Polaków, to nie ma sensu dawać im autonomii”.

Jeżeli nie dziś...

Do stawiania pytania o szanse powstania listopadowego skłania oczywiście fakt, że Polacy mieli wówczas oparcie we własnej strukturze państwowej i armii. Przypomnijmy, że to państwo powstało w wyniku porozumienia mocarstw europejskich na kongresie wiedeńskim w 1815 r. Po pokonaniu Napoleona liczyły się tam głosy Rosji, Prus, Austrii, Wielkiej Brytanii oraz znów burbońskiej Francji. Car Aleksander I łaskawie przyjął ofertę koronowania się również na króla Polski i objęcia swą monarszą władzą kraju o terytorium mniejszym niż napoleońskie Księstwo Warszawskie. Nazwanie tego kraju „Królestwem Polskim” – bez Małopolski i Wielkopolski oraz ziem zabranych na wschodzie – na dziesięciolecia wieku XIX, a właściwie i XX, wpoiło zgubne dla nas przekonanie opinii międzynarodowej, że w jego właśnie granicach znajduje cała Polska. Taki podział naszych ziem etnicznych, z centrum oddanym Rosji, spowodował też, że to ona stała się głównym wrogiem, a jej władztwo prowadziło do szkodliwych następstw cywilizacyjnych.

Aleksander w 1815 r. obiecywał Polakom przyłączenie do swojego nowego Królestwa ziem zabranych po II rozbiorze – czyli Litwy, Wołynia i Podola. Czy rzeczywiście kiedykolwiek myślał o tym poważnie, tak samo jak o godzeniu wody z ogniem – czyli despotycznego samowładztwa rosyjskiego z monarchią konstytucyjną – nie wiemy. Cóż, rychło po koronacji przestał wspominać o połączeniu okrojonej Korony z Księstwem Litewskim, a nim upłynęła druga dekada XIX w., zezwolił (czytaj: nakazał) na ograniczenie wolności słowa przez wprowadzenie cenzury. Uczynił to jego namiestnik Józef Zajączek (były jakobin i napoleoński generał!), a kontrasygnowali tę decyzję tacy patrioci, jak Stanisław Staszic (!) i Stanisław Kostka Potocki (!). Już ten moment nakazywał dystans do zachowawczych elit Królestwa tym wszystkim, którzy myśleli nie o ograniczaniu swobód obywatelskich, lecz o ich rozszerzaniu. Wzburzenie powodował jednak głównie brutalnym zachowaniem wielki książę Konstanty, na swój sposób przywiązany do Królestwa i jego armii.

Artykuł został opublikowany w 12/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.